sobota, 30 sierpnia 2014

[10] balkantrip cz. 4: Chorwacja

- Polacy. To autostopowicze?
- Tak.
- Tak myślałem. Większość autostopowiczów jest z Polski.
Mniej więcej tak wyglądała każda rozmowa naszego kierowcy z celnikami na granicach (a przekraczaliśmy je 3 razy: najpierw czarnogórsko-chorwacką, później chorwacko-bośniacką i ponownie bośniacko-chorwacką). Droga minęła mi szybko i sennie; przebudziłam się jedynie, gdy Niemiec zatrzymał się specjalnie dla nas na tarasie widokowym, żebyśmy mogli zrobić zdjęcia zachodu słońca…

…i w Bośni, kiedy zjechał pod sklep, by zrobić zakupy spożywcze. Wytłumaczył nam, że za każdym razem, gdy przejeżdża przez Bośnię i Hercegowinę, robi duże spożywcze zaopatrzenie, kupując głównie smakołyki dla swoich dzieci. Przy granicach jest zwyczajnie tanio, a do tego bośniackie jedzenie jest naprawdę pyszne. W dowód tego kupił nam coś o tajemniczej nazwie burek.

Jest to tradycyjna bośniacka bułka, robiona z kruchego ciasta, którego jeszcze do końca nie rozszyfrowałam. Nadzieniem może być ser (w takiej wersji skonsumowaliśmy nasze burki) lub mięso. Podobno im bardziej na północ kraju, tym burki są smaczniejsze. A skoro na samiutkim południu tak szalenie mi posmakowały… aż strach pomyśleć jak zareagowałabym na północne wypieki.
Naszym trzecim przystankiem na trasie do Splitu był stragan z owocami; kilkadziesiąt minut wcześniej wspomnieliśmy, że musimy koniecznie kupić sobie wielkiego, soczystego arbuza. Kierowca był na tyle życzliwy, że bez pytania nas o zdanie specjalnie zjechał i zatrzymał się przy stoisku.
Zostaliśmy wysadzeni przed bramkami kilkanaście kilometrów od Splitu. Od razu po wyjściu z samochodu pobiegliśmy do busa z polską rejestracją stojącego w kolejce do płacenia, licząc że kierowca widząc rodaków z chęcią zabierze nas do centrum miasta. Nie pomyliliśmy się. Władowaliśmy się z uśmiechem i pełni energii na przednie siedzenia i… zderzyliśmy się z typową polską (żeby nie powiedzieć – grobową) atmosferą. Z głośników brzmiało słabe disco polo, kierowcy gawędzili pod nosem. Po chwili milczenia zaczęła się seria pytań od siedzących z tyłu pasażerów.
- I wy tak autostopem jeździcie?
- A nie boicie się?
- Bezpieczne to?
- Gdzie byliście, dokąd jedziecie?
- Długo?
- Dlaczego nie autobusem?
- A chce wam się?
 Tak, chciało nam się.
Kierowca busa wysadził nas na stacji benzynowej w centrum miasta, życząc powodzenia w dalszej podróży. Pasażerowie chyba też nas polubili, bo wszyscy życzliwie się z nami pożegnali. Było około 23, miasto tętniło życiem – dochodziły do nas odgłosy plażowych imprez. Ubraliśmy więc na siebie plecaki, wzięliśmy pod pachę naszego nowego Kolegę Arbuza i ruszyliśmy w stronę plaży. Mieliśmy w planie zrobić rozeznanie w terenie i znaleźć fajną miejscówkę na nocleg zanim dotrą do nas Zuza z Pawłem (byli wtedy kilkanaście kilometrów od Splitu). W efekcie krążyliśmy między czymś co przypominało promenadę a parkiem miejskim, przyciągając spojrzenia imprezujących tubylców. W końcu zdecydowaliśmy się iść wzdłuż brzegu, łudząc się, że znajdziemy tam kawałek trawy do rozbicia namiotu. Tocząc się pod ciężarem plecaków i Kolegi Arbuza zauważyliśmy parę turystów leżących w śpiworach na plaży. Pomachaliśmy im, oni nam odmachali, wymieniliśmy się uśmiechami. Gdziekolwiek się jest, zawsze miło spotkać w podróży „swojego” i mieć świadomość, że on też przed chwilą kręcił się tutaj z plecakiem szukając miejsca na odpoczynek. Pokonaliśmy jeszcze kilkadziesiąt metrów i nie widząc perspektyw na znalezienie lepszego miejsca niż to, w którym się znajdujemy, zaproponowałam zagadanie do pary z plaży i zapytanie, czy chcą obalić z nami Kolegę Arbuza. Coraz bardziej nam ciążył, poza tym i tak nie mieliśmy nic do roboty, bo musieliśmy czekać na Zuzę i Pawła. Podeszliśmy, uśmiechając się miło.
- Hello! Do you want to eat this watermelon with us?
- Hi! Okay, why not.
Usiedli. Chłopak wyciągnął w moją stronę rękę.
- Piotrek.
- Magda.
Gdyby w tamtym momencie ktokolwiek zrobił nam zdjęcie, nasze miny z powodzeniem mogłyby wziąć udział w plebiscycie na największy szok świata.
- Z Polski?
- Z Polski.
- Autostopem?
- Autostopem.
- NO SIEEMAAAA!
Tak właśnie rozpoczęliśmy znajomość z Olą i Piotrkiem. Żeby było śmieszniej, robili oni prawie tę samą trasę co my, tyle że w przeciwnym kierunku (co w późniejszych dniach okazało się bardzo praktyczne, bo mogliśmy z powodzeniem wymieniać się informacjami gdzie jechać, gdzie nie jechać i na co zwrócić uwagę).

Chyba jeszcze nic nigdy nie smakowało mi tak bardzo jak ten arbuz zjedzony w środku nocy na plaży z przypadkowo poznanymi Polakami. Spędziliśmy jakieś 3 godziny na niekończących się rozmowach i śmiechach. Po tym czasie dołączyli do nas Zuza z Pawłem i wszyscy zgodnie uznaliśmy, że w tych okolicznościach koniecznie musimy znaleźć jakiś wspólny nocleg. Wybór nie był za duży – padło na kawałek betonowego podwyższenia na promenadzie, pod drzewem, przy samym brzegu.

Padliśmy jak muchy. Przez sen słyszałam tylko okrzyki zdziwienia wydawane przez mijających nas ludzi. Niestety, aura nie była zbyt łaskawa i po blisko 3 godzinach obudziła nas delikatna mżawka, która w moment przerodziła się w regularny deszcz.
Ten poranek był niemalże groteskową sytuacją: jak oparzeni zerwaliśmy się i gdy zwijaliśmy śpiwory, karimaty i wszystkie rozsypane wokół rzeczy, podbiegł do nas zabawny starszy pan z parasolem i zaczął krzyczeć, że musimy się pospieszyć i że tuż obok jest wiata. Niewiele myśląc pobiegliśmy za nim. Pan, z uśmiechem świadczącym o tym, że poczuwa się do spełnienia obywatelskiego obowiązku ratując biednych turystów, podał nam pół butelki whisky i paczkę plastikowych kubków, po czym wziął parasol i poszedł w swoją stronę. Byliśmy chyba zbyt rozespani i nieprzytomni, by zdać sobie do końca świadomie sprawę z tego absurdu. Jednak nie śmiałam narzekać – widok tuż po przebudzeniu wynagrodził wszystko.

Pogoda ani trochę nie zamierzała się poprawić, więc zjedliśmy szybkie śniadanie używając zużytej tektury jako talerzy i dzielnie udaliśmy się w miasto, naciągając na głowy kaptury. Przed ruszeniem w dalszą drogę chcieliśmy znaleźć jakąś toaletę, żeby móc się w niej ogarnąć i nie straszyć kierowców zapachem. Także nasze telefony skomliły o podładowanie. Wybór padł na galerię handlową; po kilkukrotnych konsultacjach z tubylcami zostaliśmy wreszcie pokierowani na właściwy przystanek autobusowy. Był jednak jeszcze jeden problem: jako że dotarliśmy do Splitu w środku nocy, nie mieliśmy okazji odwiedzić kartonu, żeby kupić kuny, była niedziela i wszystkie kantory w centrum były nieczynne. Z nadzieją poszłam zapytać się pani w kiosku, czy możemy kupić u niej bilety za euro. Nie mogliśmy. Ludzie na przystanku powiedzieli, żebyśmy się nie martwili, kontrole są rzadko, z powodzeniem możemy jechać bez biletów. Posłuchaliśmy więc, wsiedliśmy zadowoleni do autobusu i… oczywiście podszedł do nas kanar. (podczas bałkańskiej podróży zdecydowanie miałam szczęście do tego typu sytuacji)
Wytłumaczyliśmy mu, że nie mamy kun, dopiero przyjechaliśmy i czy możemy zapłacić za bilet w euro. Chłopak po chwili zastanowienia podszedł do kierowcy i po krótkiej konsultacji z nim powiedział:
- Wysiądziecie pod galerią, w środku jest kantor, kierowca poczeka na was na przystanku. Pójdziecie wymienić euro na kuny i wrócicie do niego kupić bilety.
Jakie to proste! Kolejna konfrontacja z kanarem, a ja znów byłam w szoku – jaką życzliwością może wykazać się przedstawiciel tej niewdzięcznej profesji, jeśli tylko chce.
Po rozliczeniu się z kierowcą autobusu wykonaliśmy migiem wszystkie plany: szybka toaleta (zaprawdę powiadam wam, z czasem okazuje się, że człowiek ma wrodzoną zdolność do mycia się w umywalkach na stacjach benzynowych, w centrach handlowych i wszelkiego rodzaju knajpach), uzupełnienie zapasów prowiantu na drogę, wreszcie kradzież odrobiny prądu dla telefonów w knajpce, a przy okazji zjedzenie czegoś ciepłego. Czyści, pachnący i z pełnymi żołądkami ruszyliśmy na wylotówkę.
Tego dnia uznałyśmy z Zuzą, że chcemy trochę popodróżować wspólnie. Niby wybrałyśmy się razem na wakacje, a na dobrą sprawę każda z nas miała inne wspomnienia, inne przygody do opowiadania. A poza tym nasz deadline zbliżał się wielkimi krokami – 18.07 zaczynał się festiwal w Jarocinie, na który się wybierałyśmy, toteż siłą rzeczy trochę nam się spieszyło, a bezsensowną rzeczą było blokowanie chłopaków, którzy mogli przedłużyć sobie podróż.
Stanęłyśmy więc razem na stacji benzynowej i bardzo szybko zatrzymał się nam kierowca jadący do Sibeniku. Bardzo sympatyczny facet, dobrze się z nim rozmawiało, więc droga minęła szybko. Wysadził nas w punkcje obsługi klienta przy autostradzie i na odchodnym dał nam butelkę coli i kanapkę, żebyśmy nie zginęły z głodu. Ruszyłyśmy bardzo powolnym krokiem w stronę wjazdu na autostradę; po cichu liczyłyśmy, że uda nam się złapać kolejnego stopa jeszcze na parkingu. Nie musiałyśmy długo czekać – dosłownie 3 minuty później na samym środku drogi zatrzymał się dla nas tir. Zrobił oczywiście korek na kilkanaście metrów, ale prawdę mówiąc przywykłyśmy już do tego, że na południu życzliwość jest warta o wiele więcej niż kilka -  choćby i najbardziej cennych - minut. I tak właśnie naszym kompanem na kolejnych prawie 300 kilometrów został przesympatyczny Bośniak żyjący od lat w Chorwacji. Przekrój tematów do rozmowy był ogromny, jednak największym szokiem było dla nas, gdy kierowca przyznał, że nigdy w życiu nie miał styczności z typowo szkolnym angielskim – języka nauczył się zupełnie sam, oglądając filmy i słuchając anglojęzycznych piosenek. Opowiadał nam trochę o historii krajów byłej Jugosławii, o swojej rodzinie i skutkach wojennych działań, pokazując przy okazji miejsca: stąd pochodzi jego matka, ale musiała zostać przesiedlona tu itp. Całości ponownie towarzyszyły cudowne widoki.





Pod wieczór Bośniak wysadził nas na dużej, dwukierunkowej stacji przy autostradzie w pobliżu Bosiljeva. A tam… utknęłyśmy na blisko 3 godziny. Jednak – co dziwne - optymizm ani na chwilę nas nie opuścił. Byłyśmy właściwie w całkiem dobrym położeniu: stacja czynna całą dobę, duża toaleta również, na terenie dużo zadaszonych miejsc w razie deszczu. No i kolejna rzecz, która wykształca się w człowieku w czasie podróży: po kilku doświadczeniach zaczyna się rozpatrywać każde miejsce w kategorii „czy w razie czego da się tu iść w kimę”. Na rzeczonej stacji by się dało, ba! – miałyśmy nawet kilka opcji. Jednak póki było w miarę widno, nie traciłyśmy nadziei, że uda nam się złapać stopa do Rijeki.

W pewnym momencie zaczęło być jedynie trochę chłodno, ale na posterunku trwał mój niezastąpiony Żulerski Kocyk, w który czym prędzej się owinęłam i machałam do kolejnych kierowców przyodziana w oryginalną szatę koloru mulata.


Oczywiście te trzy godziny nie mogły minąć bez tzw. sytuacji z dupy wziętej. W pewnym momencie zauważyłyśmy, że po wjeździe na autostradę mknie pod prąd (!) z zawrotną prędkością czerwony samochód. Po rzuceniu odpowiedniej wiązanki nawiązującej do kierowcy, auto minęło nas ze świstem, a my zwróciłyśmy uwagę na albańską rejestrację. Z całym szacunkiem dla Albanii i jej mieszkańców – nie omieszkam odwiedzić w przyszłości tego kraju, jednak w ostatnich dniach wszyscy napotkani ludzie mieli mi do opowiedzenia co najmniej kilka historii o Albańczykach, bynajmniej nie wpływających pozytywnie na ich reputację – ale pierwsza myśl, która przyszła nam do głów brzmiała: kompletni idioci. Szybko jednak wróciłyśmy do łapania, zapominając o incydencie. Machając tak bezmyślnie każdemu samochodowi, nie zwróciłyśmy uwagi, że kolejnym zbliżającym się pojazdem była czerwona strzała Albanii. Zatrzymał się przed nami, w środku dwie osoby: kierowca mający wybitnie tępy wyraz twarzy i jego towarzysz, który sprawiał wrażenie kompletnie zjaranego.
- Cześć dziewczyyyyny.
- Cześć. Gdzie jedziecie?
- A gdzieeee byście chciały pojeeechać?
Oooo nie.
- Hm, w przeciwnym kierunku niż wy. Cześć, pa, miłej drogi.
Około godziny 22 zatrzymał się nam Włocho-Chorwat, jadący prosto do Rijeki. Nie znał angielskiego ani odrobinę, rozumienie po polsku przychodziło mu równie opornie. Los chciał, że uczyłam się kiedyś trochę włoskiego i rozumiałam trochę co do nas mówi - dlatego zostałam oddelegowana na przednie siedzenie. Kierowca mówił do mnie po włosku, Zuza spała z tyłu, a ja zdawkowo potakiwałam. Zostałyśmy wysadzone w samym centrum Rijeki, gdzie po chwili dołączyli do nas Seba z Pawłem. Pogoda nadal była dosyć barowa, uznaliśmy więc, że fajnie byłoby znaleźć kawałek dachu nad głową na noc. Panowie poszli szukać jakiegoś taniego hostelu, a my usiadłyśmy na chodniku ze wszystkimi bagażami. Nie minęła długa chwila, gdy najzwyczajniej w świecie zasnęłam. Obudziło mnie pytanie przechodzącej ulicą Chorwatki, czy wszystko w porządku i czy może potrzebujemy pomocy.
Ostatecznie noc spędziliśmy na niestety nie najtańszej żaglówce. Jednak możliwość wejścia pod prysznic i rozłożenia się na miękkim łóżku szybko załagodziła ból kieszeni.
Następnego dnia szybko się zebraliśmy i ruszyliśmy w wiadome miejsce prześladujące wszystkich autostopowiczów (podpowiedź: jego nazwa zaczyna się na W, a kończy na YLOTÓWKA). Pani w recepcji poradziła nam podjechać kawałek autobusem miejskim, udaliśmy się więc na przystanek. Po chwili przyjechał autobus, wskoczyłam więc do środka żeby zapytać kierowcy, czy jedzie w stronę jakiejś stacji benzynowej. Przytaknął. Zawołałam więc pozostałą trójkę i zapytałam o bilety, na co facet machnął ręką i kazał nam wsiadać. Podziękowałam, ruszyliśmy. Odwróciłam się w stronę chłopaków i… zobaczyłam samych chłopaków.
- Gdzie jest Zu?!
- Że co?
- Zostawiliście ją na przystanku, geniusze!
Chłopak stojący obok nas zorientował się o co mi chodzi szybciej niż Seba i Paweł, pobiegł migiem do kierowcy tłumacząc mu, że nasza koleżanka zaczepiła się plecakiem do ławki na przystanku i nie zdążyła wsiąść. Ten bez żadnego problemu po prostu stanął na środku drogi i poczekał na biegnącą Zu. Kolejny punkt dla nas.
Na stacji migiem złapałyśmy na stopa zabawnego Niemca jadącego tylko kawałek w naszą stronę, a konkretnie do Matulji. Pan na oko koło czterdziestki, z wytatuowanym kolorowym rękawem, na wstępie zapytał skąd jesteśmy.
- Poland.
- Poland? Sprechen Sie Deutsch?
- No, only English.
- Hm… Normal people from Poland speak deutsch. YOU’RE CRAZY, GIRLS!
Komplement z rana jak śmietana! Cóż zrobić, byłyśmy więc szalone i dojechałyśmy do nieszczęsnej Matulji, gdzie spędziłyśmy kolejną godzinę usiłując coś złapać. Ruch był duży, jednak chętnych na zabranie autostopowiczek brak. Uznałyśmy, że szkoda czasu na bezczynne stanie i ruszyłyśmy drogą, nie do końca wiedząc dokąd dotrzemy. Kręto i pod górę – co to dla nas, przecież po Czarnogórze niewiele rzeczy miało nas już ruszyć. Było nawet całkiem przyjemnie tak sobie iść i podziwiać widoki, do momentu kiedy zwykła droga stała się drogą ekspresową, a pobocze niebezpiecznie zaczęło się zwężać. Jednak nie mając innego wyjścia, dzielnie pokonywałyśmy kolejne zakręty. Po 15 minutach marszu (względna) sielanka się skończyła – z drogi ekspresowej zrobiła się autostrada… Ani widu ani słychu o jakimkolwiek zjeździe, nie mówiąc o zejściu  dla pieszych, zatoczce czy czymkolwiek bezpieczniejszym niż pas ruchu. Jedynie znak informujący, że za kilometr jest stacja benzynowa. Stał on jednak po drugiej stronie autostrady i dokładnie w odwrotnym kierunku niż ten, w którym chciałyśmy jechać. Jednak wiedząc, że bardzo często stacje benzynowe znajdują się naprzeciwko siebie po obu stronach, zaryzykowałyśmy. Nadal szłyśmy więc dzielnie krzakami przy autostradzie, średnio co drugi mijający nas samochód trąbił, a kierowcy robili wielkie oczy i pokazywali na migi, że szybko musimy zejść, bo w przeciwnym razie ktoś nas potrąci. No Ameryka! Szczęśliwie po kilku minutach marszu naszym oczom ukazał się zjazd i McDonald. W międzyczasie zdążyłam rozwalić sobie nogę o jakiś drut leżący na poboczu, ale nie to było w tamtym momencie najistotniejsze. Czym prędzej stanęłyśmy przy wyjeździe z parkingu i chwilę potem siedziałyśmy już w samochodzie Austriaka jadącego do Wiednia. Wysadził nas kilkadziesiąt kilometrów dalej, niedaleko miejsca o nazwie Postojna. Gdy wysiadałyśmy, wspomniał tylko:
- No, wiecie, chcąc dojechać do Kopru musicie łapać w przeciwnym kierunku. Ja was tu wysadzam, bo nie mam tam dalej zjazdu, żeby nawrócić, ale to już dacie radę, musicie się tylko dostać na drugą stronę autostrady.
NO JASNE. Druga strona autostrady, pff, bagatela, co to dla nas? Jesteśmy już świetne w ściganiu się z samochodami jadącymi 200 km/h. Z nadzieją poszłam zapytać się pracowników stacji, gdzie jest najbliższe zejście dla pieszych. Usłyszałam, że jakieś 6 kilometrów dalej. Chyba, prawdopodobnie, bo właściwie to nic pewnego. Nijak nam się to nie kalkulowało.
- Ej, to co robimy?
- Kurde, nie wiem. Nie uśmiecha mi się rypanie kolejnych kilometrów autostradą.
- Mi też. Czyli że przechodzimy na drugą stronę?
- A mamy inne wyjście?
Nie miałyśmy. Podeszłyśmy jednak do tego na spokojnie – po co się w końcu denerwować. Miałyśmy do przekroczenia tylko 6 bardzo ruchliwych pasów. Ulokowałyśmy się przy wyjeździe ze stacji i czekałyśmy na jakąś większą lukę między śmigającymi samochodami.
Daję słowo, że chyba nigdy w życiu nie czułam aż takiej adrenaliny jak wtedy, przebiegając przez 3 pasy autostrady z dwunastoma kilogramami na plecach, słysząc trąbiące samochody. Całe szczęście, że na środku był pas zieleni oddzielony barierkami, bo miałyśmy 2 minuty na złapanie oddechu – do pokonania zostały kolejne 3 pasy. Pominę już może fakt, że barierka była wysoka, a ja niska, toteż nie obeszło się bez zrobienia fikołka (dosłownie), a następnie efektownego przygniecenia przez plecak, rozwalenia przy okazji kolana, stopy i plecakowej szelki.

Zdjęcie przedstawia widok ze środka autostrady. Jeśli nie będziecie musieli – nie próbujcie.
Dobra strona sytuacji była taka, że teraz już nie miałyśmy wyjścia i musiałyśmy przejść na drugą stronę. Szybka piłka – większa luka i biegusiem na stację (całe szczęście, że stacja tam w ogóle była!). Padłyśmy na parę minut na trawę próbując uspokoić serce bijące co najmniej 4 razy szybciej niż normalnie. Zaraz potem szybka rundka po tirach z polskimi rejestracjami. Niestety, wszyscy kierowcy jechali na Włochy i ruszali dopiero nazajutrz. Stanęłyśmy więc na parkingu z wyciągniętym kciukiem i  - na nasze szczęście – zatrzymał się trzeci samochód. Kierowca jechał do domu, a mieszkał po Koprem. Dosłownie w parę sekund po wejściu do samochodu z nieba dosłownie lunęło. Ściana deszczu. Miałyśmy wielkiego farta, bo gdybyśmy próbowały przekroczyć autostradę podczas takiej ulewy, kierowcy na 100% by nas nawet nie zauważyli.
Standardowo po paru minutach rozmowy kierowca uznał, że przecież nie może zostawić nas pod miastem i nadrobi kilometrów, by zawieźć nas do centrum.
Cel osiągnięty. Nie wiedziałyśmy jednak jeszcze, że to, co wydarzy się wieczorem wynagrodzi nam wszystkie kilometry zrobione pieszo po autostradzie.


A człowiek niewyspany (wory pod oczami), bardzo poobijany (uf, nie widać nóg) i bardzo szczęśliwy (o czym świadczy szczery uśmiech numer cztery) wygląda właśnie tak. :)

czwartek, 14 sierpnia 2014

[9] balkantrip cz. 3: Czarnogóra

Pierwsza rzecz, jaką zrobiliśmy po przejechaniu granicy z Czarnogórą i wyjściu z samochodu było zaopatrzenie się w nowe kartony na stacji benzynowej. Za ladą młody gość, oczywiście nie obeszło się bez wytłumaczenia po co, dlaczego, skąd, dokąd, kiedy i za ile. Po wymienieniu zdawkowych uśmiechów i ulokowaniu się na wyjeździe ze stacji z kartką „Podgorica” minęło ledwie kilka minut, gdy zauważyliśmy wspomnianego pracownika stacji idącego w naszą stronę ze swoją koleżanką po fachu i… pytającego, czy mogą zrobić sobie z nami zdjęcie. Wzbudziliśmy niemałą sensację w tej spokojnej przygranicznej wiosce.

Po 20 minutach zatrzymał się tir, a w nim człowiek, który zakrawał o typowy stereotyp prawdziwego kierowcy ciężarówki: w zębach papieros, na ręce tatuaż, całkowicie luzacka postawa. I ponownie niemal zerowa znajomość angielskiego. Wytłumaczył, że jedzie prawie do samej Podgoricy, więc nie zastanawialiśmy się długo.


Po kilkudziesięciu kilometrach na drogę wyszedł policjant pokazujący, że mamy się zatrzymać. W pierwszym odruchu przestraszyłam się, że będzie kazał jednemu z nas wysiąść, bo w kabinie było miejsce tylko dla kierowcy i jednego pasażera; Paweł siedział na łóżku. Jednak po chwili rozmowy ruszyliśmy dalej. Kierowca powiedział, że musimy zjechać na najbliższy parking, bo jest teraz duży ruch turystyczny i w takiej sytuacji tiry mogą ponownie ruszyć w trasę po 22. Mieliśmy więc nieco ponad godzinę czekania.
Kilka kilometrów dalej znaleźliśmy parking, a obok obskurny przydrożny bar przypominający trochę mordownię ze starych westernów. Weszliśmy do środka – całkowicie pusto, na ścianie telewizor, a jedyną żywą duszą był podchmielony młody barman. Przywitaliśmy się, kierowca wspomniał (prawdopodobnie), że jesteśmy autostopowiczami, na co chłopak zwrócił się do nas po angielsku:
- Skąd jesteście?
- Z Polski.
- O, Polska. Wisła Kraków!
Mam nadzieję, że skojarzenia z drużyną miał dobre.
Usiedliśmy przy stoliku, kierowca porozmawiał z barmanem, a ten po chwili postawił przed nami na stoliku po serbskim piwie Jelen. Chwilę później dostaliśmy kolejną dostawę, a gdy chcieliśmy się rozliczyć z kierowcą, ten kategorycznie zaprzeczył stukając się palcem w głowę. Mimo że nasze próby porozumienia się były trudne, bardzo gestykulacyjne i polegały na wymienianiu słów w każdym znajomym języku jaki przyszedł nam na myśl, kierowca zdecydowanie nas polubił; zresztą z wzajemnością. Prawdopodobnie właśnie dlatego dowiózł nas do samiutkiej Podgoricy, gdzie zatrzymał się centralnie na środku ronda, nie przejmując się zupełnie ruchem drogowym. Chcąc odwdzięczyć się za piwo, podwózkę i miło spędzone popołudnie wyciągnęliśmy w jego stronę paczkę papierosów, które kupiliśmy jeszcze w Polsce i do tej pory czekały na specjalnie zasłużonego kierowcę w plecaku. Tirowiec ponownie popukał się w głowę i zupełnie nie chciał przyjąć prezentu. W takich sytuacjach warto użyć jednego mocnego argumentu.
- Musi pan wziąć. To prezent z Polski!
- Aaa, z Polski…
Przyjął, podziękował, pożyczył nam szczęścia i zawrócił w swoją stronę.
Była północ. Od Zuzy i Seby dostaliśmy informację, że kierują się w stronę wybrzeża, prawdopodobnie do miejscowości Bar bądź gdzieś niedaleko niej. Uznaliśmy, że ruch nie jest na tyle mały, żeby niemożliwym było dojechanie do nich dzisiaj, ruszyliśmy więc w poszukiwaniu wylotówki. Po kilku konfrontacjach z miejscowymi postanowiliśmy zaczepić jeszcze grupę młodych ludzi siedzących na skwerze.
- Cześć, chcemy dotrzeć na wylotówkę w stronę Baru i Budvy, wiecie w którą to stronę?
- Nie wiemy, ale może chcecie z nami zajarać?
Druga propozycja w ciągu jednego dnia i ponownie musieliśmy odmówić.
Kilka minut stania i już siedzieliśmy w kolejnym samochodzie. Choć może „siedzieliśmy” to zbyt cywilizowane słowo: tak konkretnie do Paweł zajmował miejsce pasażera z przodu, a ja gniotłam się z tyłu pod dwoma plecakami i bez możliwości zapięcia pasa. Nie było by w tym jeszcze nic nadzwyczajnego i niepokojącego gdyby nie fakt, że kierowca ruszył z zatoczki z kosmicznym przyspieszeniem i już po chwili mknął po stolicy Czarnogóry z prędkością 120 km/h wyprzedzając wszystkich po drodze. Jak na ironię, w radio zabrzmiało w tym momencie „Knockin’ on Heaven’s door”. Miałam nadzieję, że jednak tak szybko nie zapukamy.
Na szczęście jechaliśmy w ten sposób jedynie około 20 minut, ponieważ kierowca jechał tylko jakieś 30 km za Podgoricę. Choć może „na szczęście” nie jest do końca trafne w tej sytuacji. Zostaliśmy wysadzeni dokładnie pośrodku niczego. Bez koloryzowania. Wąska droga, żadnej latarni w promieniu kilkunastu kilometrów. Obok równolegle biegnące tory, a z dwóch stron ogromne jezioro. Żeby dodać pikanterii, na zegarku godzina 1 w nocy, a ruch samochodowy wynosił średnio jedno auto na 10 minut. Bez ściemniania, byliśmy po prostu w dupie. Tak czy inaczej, nie uśmiechało nam się w tej dupie zostać do rana. Od Baru dzieliło nas jakieś 20 km, więc z dużą dozą samozaparcia ruszyliśmy do przodu po torach kolejowych (po części dlatego, by się nie zgubić, ale drugim czynnikiem był fakt, że przy drodze nie było pobocza, a my nie mieliśmy przy sobie niczego odblaskowego, co siłą rzeczy czyniło nas kompletnie niewidocznymi dla kierowców i mogło źle się skończyć). Z każdym przejeżdżającym samochodem stawałam na murku wychylając się maksymalnie i machając kartkami „Bar” i „Budva”. W ten sposób minęła godzina, podczas której naszymi jedynymi towarzyszami byli jasno świecący księżyc i głośno rechoczące żaby. W pewnym momencie tory zaczęły skręcać w las, a droga główna szła dokładnie w przeciwną stronę, więc zmuszeni byliśmy zejść na pobocze (a raczej jego brak). Ujrzeliśmy nadjeżdżający z dużą prędkością samochód, więc z nikłą nadzieją wyciągnęłam kartki. Ten jednak śmignął obok nas nawet nie zwalniając. Zatrzymał się kilkaset metrów dalej i… wrzucił wsteczny, po czym równie szybko jak przyjechał, cofnął się po nas. W samochodzie ojciec z na oko około 18-letnim synem, jadą do Baru, chętnie nas wezmą. Wsiedliśmy, w środku całkiem miła atmosfera; rozmowy łamanym angielskim, a z głośników na cały regulator ryczało jakieś czarnogórskie disco polo (jeśli myślicie, że nie ma nic gorszego od słabej techniawy na imprezie, grubo się mylicie. Bałkańskie disco o 2 w nocy ryje mózg o wiele bardziej).
Wysadzili nas na stacji benzynowej w Barze. Aura nie sprzyjała – zimno i deszczowo, a my znów byliśmy bez perspektyw na spędzenie nocy. Gdy siedzieliśmy pod kawałkiem dachu zastanawiając się co ze sobą zrobić, zatrzymał się przy nas samochód, a w środku 4 gości, śmiejących się w niebogłosy. Po kilku minutach uchylili okno.
- Cześć. Chcieliśmy zapytać, czy chcecie z nami zajarać.
Kolejna propozycja tego dnia. Zaczęłam już podejrzewać, że w Czarnogórze marihuana jest legalna. Ponownie odmówiliśmy i poszliśmy rozejrzeć się po okolicy w poszukiwaniu dobrego miejsca na nocleg. Gdy utwierdziliśmy się w przekonaniu, że w Barze brak daszków czy innych zakamarków nadających się do spędzenia ostatnich kilku nocnych godzin, zdążyliśmy już przemoknąć do suchej nitki i postanowiliśmy przekoczować na przystanku autobusowym. Zrobiła się 3 nad ranem, więc perspektywa trzech godzin nie wydawała się taka straszna. Owinęłam się szczelnie śpiworem i kocem i udało mi się nawet przez chwilę zdrzemnąć, w pozycji półleżącej i z plecakiem pod głową. Choć noc nie należała do najwygodniejszych, poranne widoki wszystko wynagrodziły.


Zuza i Seba czekali na nad w Budvie, miejscowości oddalonej od Baru niecałe 40 km. Dosyć szybko złapaliśmy pierwszego stopa do znajdującej się po drodze miejscowości Sutomore - wzięła nas przemiła Ukrainka. Z Sutomore równie szybko zatrzymała się Serbka, która zawiozła nas pod Budvę. Widoki na trasie były niesamowite.


A miały być jeszcze lepsze! W ogóle trudno jest przemierzać Czarnogórę bez ciągłego zachwytu. Kiedy wydaje się, że nie może już być piękniej, widoki za rogiem okazują się jeszcze bardziej niesamowite. Kraj jest bardzo czysty, ludzie życzliwi, pogoda sprzyjająca, czego chcieć więcej?
Dostaliśmy się miejskim busem do centrum Budvy, gdzie poczekaliśmy na naszych towarzyszy w lokalnej knajpie przy pysznej smażonej rybie (a biorąc pod uwagę, że był to pierwszy ciepły posiłek od paru dni, nawet gdyby była półsurowa i niedoprawiona, nie śmiałabym narzekać). Po przyjściu Zuzy i Seby uznaliśmy, że to idealny moment, by znaleźć pocztę i wysłać pocztówki wszystkim, którym to obiecaliśmy. No i chcieliśmy koniecznie posłać kartkę Pawłowi, naszemu kierowcy ciężarówki z trasy do Cluju. Ja i Zu uwinęłyśmy się z adresowaniem całkiem szybko, więc zostawiłyśmy chłopaków z bagażami pod pocztą, a same postanowiłyśmy się przejść na plażę.



Na żywo wszystko prezentowało się jeszcze co najmniej osiemdziesiąt razy lepiej.
Pozostała jeszcze kwestia załatwienia nowych kartonów. Udaliśmy się więc na stację benzynową, choć tak naprawdę ta wycieczka miała jeszcze jeden ukryty cel. Od początku podróży stacjowe toalety stały się naszymi sprzymierzeńcami – myliśmy się praktycznie tylko na nich. Przeważnie bezpłatne, często całkiem duże i komfortowe; wprost idealne miejsce wspomagające podróżującemu utrzymanie jako takiej higieny. Gdy już wszyscy się ogarnęliśmy, oznajmiłam, że idę załatwić kartony, bo jestem w tym przecież świetna.
- Dzień dobry, mówi pani po angielsku?
- Tak.
Wyjęłam zza pleców zdezelowany karton po przejściach.
- Czy ma pani może coś takiego?
Kobieta podała mi z uśmiechem marker.
- Nie, nie o to chodzi, mam marker, potrzebuję kartonu, bo mam tylko jeden, a chciałabym mieć dwa.
Kobieta wyciągnęła rękę prosząc o tekturę. Zdezorientowana podałam jej ją, a ona przedarłszy na pół naszą ostatnio pisalną powierzchnię, oddała mi ze szczerym uśmiechem dwa postrzępione kawałki. No tak, teraz miałam dwa kartony, tak jak chciałam. Na szczęście za budynkiem stacji znaleźliśmy spory śmietnik, a w nim bardzo dużo tekturowych pudełek.


Znów nadszedł ten najgorszy moment, czyli dostanie się na wylotówkę. Po wypytaniu kilkorga ludzi o najlepsze miejsce do łapania stopa w stronę Chorwacji, dowiedzieliśmy się, że stacja wprost idealna do tego przedsięwzięcia znajduje się 4 km dalej, a droga do niej jest wąska, ruchliwa, bardzo pod górę i z tunelem po drodze. Ciekawiej być nie mogło! W żółwim tempie pokonywaliśmy kolejne metry, za to widoki ponownie zapierały dech.


Budva widziana coraz bardziej z góry :)




Po wejściu na górę, a następnie zejściu z niej z drugiej strony, zobaczyliśmy wreszcie upragnioną stację. Ponownie mieliśmy się przemieszać parami i dotrzeć w kombinacjach ja + Seba i Zu + Paweł do Splitu. Przed stanięciem przy drodze postanowiłam skorzystać jeszcze z faktu, że na stacji jest ubikacja. Nie minęły jednak dwie minuty, gdy usłyszałam wołanie Zuzy.
- Magdaaaaa, pospiesz się, macie transport.
Okazało się, że w międzyczasie Seba zagadał do dwóch panów, wyglądających na biznesmenów. Jechali w naszą stronę, pod sam Tivat na lotnisko. Stamtąd znów bardzo szybko złapaliśmy dostawczy samochód do miasta. Za kierownicą młody chłopak, cały czas uśmiechnięty. Podwiózł nas te kilkanaście kilometrów, zatrzymał się w zatoczce i gdy już mieliśmy wysiadać, powiedział:
- No, to za ten kurs należy się 25 euro.
Kompletnie nas zatkało i spojrzeliśmy na niego jednocześnie zakłopotani i z żądzą mordu w oczach. Widząc nasze miny chłopak roześmiał się.
- Przecież żartuję, wysiadajcie i powodzenia w dalszej drodze!
W Tivacie wsiedliśmy w busa, który zawiózł nas prosto na prom. Warto wspomnieć, że – ku naszej szczerej uciesze – przepłynięcie na drugą stronę było bezpłatne dla pieszych.
Po zejściu z promu tuż obok nas zmaterializowała się budka z lodami, której nie zdołaliśmy się oprzeć. I właśnie w tym momencie, balansując z dwunastokilogramowym plecakiem na murku oddzielającym brzeg morza od ulicy, jedząc lody i mrużąc oczy przez słońce, POCZUŁAM WAKACJE. To była niewątpliwie jedna z milszych chwil.
Stojąc w kolejnej zatoczce postanowiliśmy zjeść coś przed dalszym łapaniem. Wybór był prosty, bo właściwie nie mieliśmy niczego prócz chleba i ajwaru.

Jest to bałkański przysmak – pasta, której postawą jest papryka i bakłażan. Pysznie smakuje zarówno z chlebem, jak i jako dodatek do makaronu. Można go kupić w każdym z krajów bałkańskich, praktycznie we wszystkich supermarketach i sklepach spożywczych. W Polsce również jest dostępny, jednak smakiem nie umywa się do tego prawdziwego, południowego.
Chwilę po zjedzeniu siedzieliśmy już w samochodzie (który wielkością przypominał raczej busa) sympatycznego francuza, mknąc w stronę Herceg Novi. Zdecydowanie mieliśmy tego dnia szczęście – martwiliśmy się, że wyjeżdżając o 14 z Budvy mamy niewielkie szanse na dotarcie do Splitu tego samego dnia, jednak los miał nam sprzyjać do samego wieczora. Kolejnych kilkanaście minut później zatrzymał się przed nami samochód na niemieckich numerach. Naszym towarzyszem na następne godziny został około czterdziestoletni Niemiec, bardzo sympatyczny i całkiem rozgadany. Po poprzedniej ciężkiej nocy już prawie zasypiałam na stojąco, więc Seba usiadł z przodu i wspomniał, że idę do tyłu, bo pewnie za chwilę zasnę. Kierowca zareagował żywiołowo i chciał złożyć fotele, żebym mogła wygodnie się położyć, jednak w zupełności wystarczył mi kawałek miękkiego siedzenia. Zdołałam jeszcze zachować świadomość do momentu przekroczenia granicy z Chorwacją, a po sprawdzeniu przez celnika dowodów zrobiło mi się bardzo, ale to bardzo smutno i postanowiłam sobie, że pewnego dnia na pewno wrócę do Czarnogóry. Na pewno na o wiele dłużej.

niedziela, 10 sierpnia 2014

[8] Oprócz błękitnego nieba... Bieszczady!


Szczerze nie lubię mojej rodzinnej miejscowości. Są tylko dwie rzeczy, dla których (czasem) lubię tu spędzać czas: po pierwsze dom, a w nim moja kochana psica, koty, najwygodniejsze na świecie łóżko, snujący się zapach obiadu i domowego ciasta, o rodzicach i siostrze nawet nie wspominając. Czasami i sąsiad hałasujący przy warsztacie ma swój urok i dopełnia wizerunku tej domowej sielanki (pod warunkiem, że robi to nie wcześniej niż w południe). Drugą rzeczą, dla której chce mi się wracać jest bliskość Bieszczad. Wystarczy godzina drogi, bym znów mogła być „na ty” z takimi widokami:

Dziś miałam okazję wybrać się z tatą i siostrą do Mucznego i zdobyć Bukowe Berdo, które ostatni raz odwiedzałam jakieś 2 lata temu.

Nawet nie wiem jak rozwinąć tę bieszczadzką myśl. Widok na tyle częsty, że powinien być zwyczajny i nie wzbudzać większych emocji, jednak za każdym razem gdy tam jestem, czuję się jak dzieciak odkrywający nowe miejsca na kuli ziemskiej. Mimo upału, zmęczenia i w końcu momentu załamania (który na dopada chyba każdego na szlaku), kiedy mówisz sobie „nie, nie zrobię już ani kroku więcej, nie chce mi się”, zawsze wiesz, że jednak warto się na nie zdobyć, bo pod szczytem ogarnie cię euforia i nagły kop adrenaliny, dzięki któremu ostatnie metry pokonasz lecąc dwadzieścia centymetrów nad ziemią. A potem…


Widok z Bukowego Berda na Wielką i Małą Rawkę  - długi grzbiet po prawej
pod trójkątnopodobną chmurą :)

Choć słońce wciąż mocno grzało, w powietrzu czuć już powoli zapach wczesnej jesieni. Zresztą kolory łąk i lasu również tracą soczystą, letnią zieleń ustępując miejsca rudościom.


Bieszczady to najlepsze miejsce na reset, na zebranie myśli, spotkanie z przyjaciółmi czy po prostu odcięcie się na kilka dni od cywilizacji.
Przez najbliższe noce niebo rozświetlać będą tysiące tzw. spadających gwiazd. Chociaż w tym roku zjawisko niefortunnie pokrywa się z perygeum księżyca (nie dość, że jest w pełni, to jeszcze w położeniu najbliżej Ziemi), warto poświęcić kilka godzin snu na obserwacje. Żadne miejsce nie nadaje się do tego tak świetnie jak Bieszczady! Już nawet pomijając drobny fakt, że aktualnie na terenie kilku gmin jest utworzony park nocnego nieba, czyli użycie sztucznego światła nocą zostaje mocno ograniczane. Wystarczy wziąć koc, herbatę w termosie i złapać stopa w kierunku gdziekolwiek, byle w Bieszczady. A potem usadowić się wygodnie w odludnym miejscu na trawie (a tego akurat pod dostatkiem!) w miłym towarzystwie i spojrzeć w górę :)



Więcej o Perseidach możecie przeczytać tu: http://astrohawkeye.blogspot.com/2014/07/spadajace-gwiazdy-2014-perseidy-jak-gdzie-kiedy-obserwowac.html

sobota, 9 sierpnia 2014

[7] balkantrip cz.2: Serbia


Przekroczywszy granicę rumuńsko-serbską pieszo (zburzę stereotyp burkliwego celnika – my akurat trafiliśmy na bardzo miłych) ogarnęła nas wprawdzie radość, ale po chwili bezskutecznych prób złapania jakiegokolwiek samochodu skutecznie wyparowała. Dlatego gdy tylko zauważyliśmy zwalniający samochód, pobiegliśmy do niego bez chwili zawahania. Kierowcą był stary Serb, który obiecał zawieźć nas do miasta Vrsac, znajdującego się co prawda niedaleko, jednak – jak już wielokrotnie powtarzałam – gdy decydujesz się na podróż autostopem, każdy kilometr zbliżający cię do celu jest na wagę złota i nie należy zbyt często wybrzydzać. Dogadanie się z kierowcą nie było najłatwiejszą rzeczą, jednak zrozumieliśmy intencje mężczyzny – usilnie próbował nam wmówić, że koniecznie musimy udać się na autobus. Zawiózł nas na dworzec we Vrsacu, a kiedy wysiedliśmy z samochodu, usiadł na siedzeniu przy otwartych drzwiach i bacznie obserwował czy słuchamy jego rady i idziemy kupić bilet. Z jednej strony było to bardzo miłe, bo szczerze chciał nam pomóc, jednak ani trochę nie docierało do niego, że zwiedzanie Serbii autobusem nie jest naszym wymarzonym celem.
Stanęliśmy w zatoczce przy pierwszym skrzyżowaniu z drogowskazem na Belgrad. Po paru minutach zatrzymał się dostawczak, z którego wysiadło dwóch panów tłumaczących, że stoimy w złym miejscu i najlepiej będzie jeśli udamy się na drugi koniec miasta. Za ich radą zaczęliśmy zbierać z ziemi plecaki; zanim zdążyliśmy to zrobić, zaczepiły nas kolejne dwie osoby potwierdzając informację o innej, lepszej wylotówce. To był dobry początek gorszych chwil: ludzie w Serbii są ogromnie pomocni. Właściwie najbardziej ze wszystkich mieszkańców zwiedzonych podczas podróży krajów. Zarówno nam jak i Zuzie i Sebie niejednokrotnie zdarzyła się sytuacja, gdy kierowca zatrzymywał się na środku ulicy robiąc wielki korek, by tylko pomóc.
Po około godzinie i kilkunastu rozmowach z przechodniami dotarliśmy na miejsce, gdzie rzekomo miało nam się dobrze łapać. Niestety, w ostatecznym rozliczeniu Vrsac i ogólnie stopowanie w Serbii wspominam kiepsko: spędziliśmy machając ręką jakieś 4-5 godzin, moknąc i marznąc w międzyczasie w porządnej ulewie. Bezskutecznie. Nic nie dały kartki, kciuki, błagalne spojrzenia i urocze uśmiechy. Kierowcy praktycznie na nas nie reagowali. Przenieśliśmy się na stację kilka kilometrów dalej i tam po kilkunastu minutach zatrzymał się samochód. Z przodu kierowca i pasażer, a na siedzeniach z tyłu dwóch cyganów.

- Dzień dobry, gdzie pan jedzie?
- A gdzie musicie się dostać?
- Do Belgradu.
- No to wsiadajcie.
- Ale nas jest dwójka, a z tyłu tylko jedno miejsce, nie zmieścimy się, więc dziękujemy…
- Nic nie szkodzi, wsiadajcie.

Wsiedliśmy. A raczej Paweł wsiadł; mi w udziale przypadła dziwna pozycja przypominająca leżenie bokiem na drzwiach z nienaturalnie wygiętymi nogami. Na szczęście po kilku kilometrach wszyscy pasażerowie wysiedli i została tylko nasza dwójka z kierowcą, który z uśmiechem odwrócił się i oznajmił, że zawiezie nas do Belgradu… za 20 €. Pawłowi przytrafiła się już wcześniej podobna sytuacja w Rumunii: w krajach południowych ludzie często dorabiają kursując między miastami jako niezarejestrowane oficjalnie taksówki. Po niemal całym dniu stania byliśmy na tyle zdesperowani i zmęczeni Serbią, że bez dłuższego namysłu zgodziliśmy się na proponowany układ.
Prawie całą drogę do Belgradu spaliśmy, więc po wyjściu z samochodu trzeźwe myślenie nie szło nam najlepiej. Gdy tak staliśmy na chodniku z plecakami i trzema mapami w dłoniach, zaczepił nas typowy serbski pijaczyna spod sklepu, który nawet całkiem dobrze posługiwał się angielskim. Podczas gdy usiłował zabawić nas rozmową, usłyszeliśmy trąbienie. Odwróciłam się i zobaczyłam, że na środku drogi – owszem, normalnej głównej drogi w stolicy, na samym środku pasa – zatrzymał się samochód, a w nim starszy pan. Przyjaznym gestem pokazał, żebym podeszła do samochodu i uchylił okno.

- Dzień dobry, czy potrzebujecie może pomocy?
- Dzień dobry. Chcielibyśmy dostać się na wylotówkę w stronę Prijepolje.

Za samochodem ustawiły się kolejne 3, słychać pojedyncze trąbienie.

- A nie chcecie iść na autobus?
- Nie bardzo, chcemy dotrzeć do Czarnogóry autostopem.

Kolejnych kilka samochodów w korku, ciągłe trąbienie. Starszy pan włączył światła awaryjne i zupełnie się tym nie przejmuje, tylko spokojnie tłumaczy mi w jaki tramwaj musimy wsiąść, by znaleźć wylotówkę.
Jak się okazało, jego instrukcję trzeba było pomnożyć razy czternaście i dodać do tego znaczny stopień trudności. Belgrad jest OGROMNY. Właściwie przypomina trochę Warszawę, choć na mnie sprawił o wiele lepsze wrażenie niż nasza stolica. W drodze na przystanek zapytaliśmy jeszcze kilkunastu osób o drogę, usłyszeliśmy kilka różnych wersji. Czekając na autobus miejski podeszłam do jeszcze jednego chłopaka.

- Cześć, potrzebuję dostać się na wylotówkę w stronę Prijepolje, powiesz mi w jaki autobus muszę wsiąść i gdzie wysiąść?
- O kurczę… To trudne pytanie. Na wylotówkę… A gdzie jedziesz?
- Do Czarnogóry. Jeden facet powiedział, ze muszę wysiąść przed mostem, ale nie wiem czy miał rację.
- Przed mostem, hm… Dlaczego nie pójdziesz na dworzec autobusowy.
- Bo chcę jechać autostopem. To jak z tą wylotówką?
- A skąd jesteś?
- Z Polski.
- Z Polski, łaaaaaaaaał, ale super!
(…)
I tak mniej więcej wyglądał dialog. Nie dowiedziałam się kompletnie niczego, bo mój rozmówca z każdym pytaniem zmieniał wątek, dopytywał, zagadywał. Gdy w końcu podsunęłam mu mapę pod sam nos i zapytałam czy ta droga jest tą, której szukam, chłopak przyjrzał się, zmrużył oczy, uśmiechnął od ucha do ucha i powiedział:
- Oh, I can’t see it… You know, sorry but I’m a bit drunk.

Było pozamiatane. Jednak cała ta abstrakcyjna rozmowa wywołała uśmiech na mojej twarzy.
Wspominałam już, że Belgrad jest ogromny? Nie mam zielonego pojęcia jak mieszkańcy są w stanie odnaleźć się w tym mieście. Wsiadaliśmy do kolejnych autobusów chyba 3 razy, za każdym razem wydawało nam się, że miejsce w którym wysiadamy to już na pewno ostateczna wylotówka. Wtedy osoba zaczepiona na ulicy uświadamiała nas, że do tej właściwej, ale tej już naprawdę ostatecznie prawdziwej wylotówki jeszcze 8 km i 10 przystanków autobusem. W końcu zrobiło się ciemno, zaczęło kropić, a później porządnie padać i uznaliśmy, że nawet jeśli dostalibyśmy się na obrzeża, to próba złapania czegoś jest bez sensu i lepiej poczekać do rana.
Jeśli kiedykolwiek wpadniecie na pomysł zgubienia się w Belgradzie, polecam na to porę nocną. Bez cienia ironii! Belgrad nocą jest bardzo ładny, warto przejść się wzdłuż Dunaju, gdzie tętni życie, rodziny spacerują, młodzi (i nie tylko) jeżdżą na rowerach, rolkach, biegają czy po prostu siedzą i rozmawiają. Powietrze przeszywają śmiechy pomieszane szumem ulicy. Bardzo przyjemna atmosfera.

Pozostała nam do ogarnięcia kwestia noclegu. Bądź co bądź, znalezienie miejscówki na rozbicie namiotu w centrum miasta nie należy do najprostszych wyzwań. Pytaliśmy o radę wielu osób (w tym dwóch starszych pań, które ani trochę nie rozumiały angielskiego, więc dogadaliśmy się z nimi mówiąc po polsku, a one wytłumaczyły nam wszystko po serbsku), w końcu jakieś dziewczyny zasugerowały nam tani hostel znajdujący się kilka przystanków dalej. Udaliśmy się tam, a na miejscu z jednej strony drogi krzaki, z drugiej kilka budynków. (tak, wreszcie to wyglądało jak ta najostatniejsza super najlepsza i ostateczna wylotówka!) Wciąż żyjąc zasadą, że koniec języka za przewodnika, podeszliśmy do dwóch chłopaków siedzących na przystanku z pytaniem, gdzie w pobliżu znajdziemy nocleg. Jeden z nich wyglądał na sympatycznego, a drugi na totalnego, prawdziwie stereotypowego dresa. Dali nam wskazówki, przeszliśmy na drugą stronę i po chwili wahania skręciliśmy w boczną dróżkę. Usłyszeliśmy wołanie z drugiej strony ulicy i ujrzeliśmy dresa machającego swojemu koledze i biegnącego w naszą stronę. Oczywiście obraliśmy zły kierunek i nasz nowy kolega postanowił nam pomóc. Kolejna lekcja brzmi: nigdy nie osądzaj ludzi myśląc stereotypami! Dres okazał się bardzo otwartym i życzliwym gościem; zamiast poczekać na swój ostatni tego dnia autobus do domu, postanowił nam pomóc i chodził z nami nocą w deszczu po Belgradzie, zagadując ulicznych przechodniów z pytaniem o tani hostel dla nas. Kiedy kolejne lokum okazało się być zamknięte, a pora zrobiła się naprawdę późna, dres na poważnie zaczął się martwić.

- Dziękujemy ci bardzo za pomoc, ale wiesz, jest już późno, może lepiej idź do domu, żebyś złapał jeszcze jakiś autobus. Już wystarczająco nam pomogłeś.
- A gdzie będziecie spać?
- Coś wymyślimy, może… Albo po prostu nie będziemy spać.
- Zwariowaliście? Nie mogę was zostawić, nie macie gdzie spać ani co ze sobą zrobić. Nie pójdę dopóki nie zorganizuję wam noclegu.

Na szczęście chwilę później znaleźliśmy hostel. Dres dogadał się z recepcjonistą i już pół godziny później smacznie spaliśmy.
Następnego dnia już o 7 rano staliśmy machając kciukiem. Po blisko godzinie bez rezultatów wspólnie podjęliśmy męską decyzję o zainwestowaniu w bilet na pociąg, który miał zawieźć nas pod granicę z Czarnogórą. Musieliśmy więc znów przebić się przez wielki Belgrad do centrum, gdzie znajdował się dworzec. W autobusie pasażerowie uspokoili, że uprzedzą nas gdzie powinniśmy wysiąść, toteż jechaliśmy spokojnie i bezstresowo do czasu, gdy przed nami nie pojawił się nagle charakterystyczny pan w koszuli z plakietką na szyi, po którego wejściu do komunikacji miejskiej blokowane są kasowniki.
Przed opisaniem rozwoju sytuacji warto wspomnieć jak wygląda sprawa z biletami miejskimi w Serbii. Kupuje się tam specjalną kartę, która jest niemal odpowiednikiem czegoś w stylu karty miejskiej w Polsce. Kartę na bieżąco doładowuje się biletami na pojedyncze przejazdy. Poprzedniego dnia nabiliśmy na nią dwa przejazdy, które wykorzystaliśmy. Tego dnia rano w pobliżu przystanku nie znaleźliśmy kiosku, w związku z czym ustaliliśmy, że na pewno nie będzie kontroli. Cóż, znów sprawdziło się Prawo Murphy’ego.
Kanar stanął przed Pawłem i zaczął mówić do niego po serbsku. Paweł spojrzał na mnie.

- Co mam robić?
- Daj mu kartę, coś wymyślimy.

Mężczyzna przyłożył kartę do czytnika, po czym – jak mniemam – powiedział, że nie ma na niej wbitego przejazdu.

- Przepraszam, nie rozumiem, nie jesteśmy stąd, kupiliśmy tylko kartę, nie wiedzieliśmy, że trzeba coś dokupić, nie mówimy po serbsku, jesteśmy z Polski.

Kanar powiedział coś w stylu „aaa, to nic nie szkodzi, nie martwcie się”, machnął ręką, po czym oddał nam kartę i poszedł dalej. Powie mi ktoś, że to nieprawda, że głupi ma zawsze szczęście?
Nie będę nawet wspominać, że w czasie marszu na dworzec znów zaczepiło nas kilkoro przechodniów z chęcią pomocy. Jedna kobieta podczas rozmowy wyciągnęła jointa i zapytała czy chcemy z nią zajarać. Gdy odmówiliśmy, powiedziała „welcome to Serbia” i poszła do pracy. Zero stresu.
Okazało się, że najbliższy pociąg w stronę Czarnogóry jest dopiero o 18, ale za chwilę miał jechać autobus do Prijepolje. Przy wsiadaniu kolejna różnica kulturowa – w serbskich autobusach kursowych istnieje ktoś taki jak bagażowy, który pobiera opłaty: za każdą torbę podaną do bagażnika trzeba było zapłacić 50 dinarów (czyli na oko jakieś 1,50 zł).
Nie będę streszczać mijającej drogi, gdyż całe 6 godzin przespałam. Za to wspomnę o wrażeniu, które odniosłam, a mianowicie: w Serbii jest kultywowana tradycyjna muzyka. Bardzo dużo typowo bałkańskich rytmów można usłyszeć w radio. Słuchają ich kierowcy, ekspedienci, młodzi i starzy.

Wysiedliśmy w Prijepolje bardzo wyspani i radośni do czasu, gdy okazało się, że Paweł został namiot w autobusie, który już odjechał. Trzeci dzień podróży i już bez mobilnej miejscówki do spania – not bad. Stanęliśmy na stacji benzynowej, gdzie znów spędziliśmy dobre 1,5 godziny, rozmawiając w międzyczasie z miłym gościem, który w barze obok pił z kolegami i w trakcie wyszedł sobie z nami posiedzieć. Poradził, byśmy przenieśli się kawałek dalej do zatoczki. I faktycznie – tam szybko zatrzymał się starszy Serb, który wspomniał, że jedzie tylko kawałek w naszą stronę. Rozmowy prowadziliśmy trochę po polsku, trochę po serbsku, jednak całkiem zrozumiale. Do dziś nie wiem, czy kierowca nadrobił drogi, by zawieźć nas do granicy, czy jednak przypomniało mu się, że tam jedzie. Jakkolwiek było – wreszcie dotarliśmy do upragnionej Czarnogóry! Właściwie już od Belgradu każdy kilometr na południe to widoki na coraz wyższe góry, coraz to bardziej zapierające dech w piersiach, niemal wiszące skały. Żałuję, że przespałam taki kawał drogi (przez co zresztą mam naprawdę niewiele zdjęć z Serbii), bo krajobrazy z pewnością były cudowne. Chociaż z drugiej strony bardzo dobrze się stało, że wreszcie byłam wyspana: po wjeździe do Czarnogóry znów ogarnęła nas szaleńcza euforia i byliśmy pewni, że teraz już będzie z górki. Nie wiedzieliśmy jeszcze jakie atrakcje czekają nas w ciągu najbliższych godzin…

środa, 6 sierpnia 2014

[6] Przystanek Woodstock!


Kiedy byłam młoda i głupia, mogłam nie rozumieć wielu rzeczy i było to w pełni uzasadnione. Teraz jestem troszkę starsza i nadal nie potrafię pojąć, dlaczego wszystko co dobre, fajne i miłe tak szybko się kończy. O ile ostatni tydzień był tym najlepszym w roku, tak 2.08 ponownie stał się dniem, w którym prawie milion osób z bólem i żalem pogrążyło się w rozpaczy, zadając sobie egzystencjalne pytanie: DLACZEGO?! Dlaczego XX Przystanek Woodstock już się skończył? To niestety pierwsza zasadnicza wada festiwalu – za każdym razem się kończy i znów trzeba czekać na niego cały rok.

Debiutowałam w Kostrzynie dopiero rok temu, ale większych różnic między Przystankami nie ma. Może jedynie rozmieszczenie gastronomii się zmienia. No i w tym roku nie czuwał nad nami wszystkimi Wielki Woodstockowicz Carlsberga.

Za to co roku wracam z siniakami. Czasem mniejszymi jak te zeszłoroczne…

…a czasem całkiem potężnymi, jak moja tegoroczna pamiątka.

Warto dodać, że nabiłam go sobie potykając się o pociąg jadący do Kostrzyna (nie pytajcie…) jakieś 10 dni temu. Wyjątkowo się do mnie przywiązał, bo nie opuścił mojej nogi do tej pory.
W tym roku wybraliśmy się na Woodstock o 2 dni szybciej niż w 2013. Przyszłoroczny planujemy rozpocząć kolejnych kilka dni wcześniej. Mimo że na polu robi się gęsto dopiero w przeddzień lub pierwszego dnia festiwalu, magiczna i beztroska atmosfera unosi się w powietrzu o wiele szybciej.

Moim zdaniem szkoda rezygnować z pociągowego transportu. Nie dość, że to w nim zaczyna się prawdziwie woodstockowa impreza, PKP wioząc te dzikie hordy ludzi do Kostrzyna ma okazję zobaczyć na własne oczy kreatywność woodstockowiczów.

(powyżej specjalny znak świadczący o tym, że podczas podróży korzystało się już z ubikacji)

Nie należy mieć wysokich oczekiwań co do standardu woodstockowego życia. Warto zatem celebrować proste chwile: doceniać proste (i takie same każdego dnia posiłki)…


…umieć skorzystać z faktu, że straż pożarna wjeżdża w koncertowy tłum, by ochłodzić wszystkich wodą…

…nie mieć zbyt wybrednych kubków smakowych…

…a także nie denerwować się, gdy twoje planowo ładne, pamiątkowe zdjęcie z koncertu przeradza się w fotę z przypadkowymi ludźmi stojącymi obok, ale jakże chętnie pozującymi!

Jeśli stosujesz się do tych wskazówek, spotkają cię same pozytywne rzeczy.




Ideą festiwalu nie jest bycie tolerancyjnym i otwartym na siłę. Tu największy mruk i gbur staje się w naturalny sposób serdeczny. Bo jak się nie uśmiechnąć, gdy na fali płynie tygrys?

Nigdy nie zdążysz zastanowić się, czy podejście do osoby spotkanej w drodze do toi toia jest na miejscu, czy wypada. Zanim przez głowę przejdzie ci myśl, że to głupie i właściwie to się trochę wstydzisz, już dawno z tą osobą rozmawiasz jakbyście znali się od lat. Pokonując kilkadziesiąt metrów usłyszysz zapewne pięć komplementów, trzy razy słowa „smacznego”, czternaście osób przybije ci piątkę, osiem cię po prostu bez słowa przytuli, a gdy kichniesz, przez kolejnych 5 minut każdy będzie powtarzał „na zdrowie”. Najnormalniej w świecie, całkiem bezinteresownie.

Na dobrą sprawę możesz jechać na Woodstock bez niczego, wystarczy jeden uśmiech, a ktoś przygarnie cię do namiotu, inny pożyczy koszulkę i śpiwór. Nie przyjeżdża się na festiwal głównie dlatego, że grają wykonawcy warci uwagi, a goście i wykłady na ASP są interesujące (choć zawsze są i bardzo, ale to bardzo je polecam). Wraca się tam dla ludzi i dla atmosfery, której nie da się doświadczyć nigdzie indziej.
A także po to, by spotkać superbohaterów i zrobić sobie z nimi zdjęcia!








Mój faworyt w kategorii - zdjęcie z Jezusem.

W momencie wejścia do pociągu powrotnego (w którym notabene też jest przeważnie miło i wesoło) znaczącą większość uczestników festiwalu ogarnia powszechny syndrom zwany depresją powoodstockową. Objawić może się u każdego bez wyjątku. Przeważnie ze wzmożoną siłą męczy biednych woodstockowiczów od tygodnia do miesiąca czasu po zakończeniu Przystanku, jednak jej echo odbija się zwykle przez cały rok, ze zmiennym natężeniem. Mija na ok. tydzień w dniu ponownego przyjechania do Kostrzyna nad Odrą.



***

Za dwa tygodnie znów wyjeżdżam. Do tego czasu obiecuję skończyć rzetelną relację z Bałkanów i ją opublikować.