środa, 23 listopada 2016

[77] Kochany Mikołaju, w tym roku na święta chcę...

Jest listopad, a ja powoli ulegam magii świąt, których jeszcze nie ma. Żeby chociaż pogoda za oknem była paskudna i zimna, a co za tym idzie – totalnie sprzyjająca temu, żeby obwinąć się kocem, zrobić sobie pięciolitrowy dzban herby z cytrą i napisać o tym, o czym chcę napisać. Ale nie – piętnaście stopni, słońce i inżynierka nieustannie wisząca nad głową. Specjalnie dla niej nic nie planowałam na dzisiejsze przedpołudnie! Usiądę i będę cię pisać – myślałam naiwnie. Jak widać, zbyt naiwnie.

Do rzeczy. Idą święta. Są jeszcze daleko, ale to ich stara sztuczka – daleko, daleko, a nagle nazajutrz wigilia. A wigilia to, oprócz pysznego jedzenia, PREZENTY. Zresztą, po drodze są jeszcze przecież Mikołajki, a Mikołajki to PREZENTY. A prezenty, choć są bardzo miłe, bywają też bardzo problematyczne. Istnieje co prawda niesformalizowana pula tzw. prezentów dla każdego, zawierająca uniwersalne utensylia, które nadają się przeważnie do podarowania… każdemu. Nie mówię, że są one złe – często są super! Ale jednak zawsze spersonalizowany prezent ma większą moc niż uniwersalny kubek ze sklepu Wszystko za 4,50 zł.

Wobec tego pomyślałam, że skrobnę słów kilka o fajnych prezentach, które na pewno sprawią wiele radości każdemu podróżnikowi. Podkreślam, że nie wszystkie są super przydatne i wybitnie praktyczne. Są też takie, które są po prostu miłe i/lub ładne – czyli dokładnie takie, jakie powinny być prezenty! Ale raczej wszystkie mieszczą się w rozsądnych granicach jeśli chodzi o kwoty, więc myślę, że każdy z powodzeniem będzie mógł sobie pozwolić na takie wydatki, by sprawić radość przyjaciołom. 
(mogłabym się oczywiście rozkręcić o porządne treki, wypasione śpiwory czy świetne namioty, ale po pierwsze - nie testowałam żadnego z nich, a polecam rzeczy niesprawdzonych nie będę, poza tym zwykle są to wydatki rzędu trzycyfrowych liczb, a przecież co chwilę pieję o tym, że póki co chcę podróżować jak biedak)


KSIĄŻKA

Może Twoi podróżujący znajomi wcale nie są molami książkowymi. Jeśli tak jest – możesz opuścić ten akapit. Ale jeżeli lubią czytać, dobra książka na pewno ich ucieszy. A już na pewno taka, która będzie dopasowana do ich zainteresowań.

Ja się do tych osób zaliczam, dlatego szalenie doceniam każdy książkowy prezent. W tym roku dostałam ich wyjątkowo wiele – każda jedna lektura była trafem w dziesiątkę. Podróżniczych pozycji na rynku nie brakuje; analizując tylko tegoroczną jesień, premierę miało co najmniej kilkanaście ciekawych propozycji. Z własnego doświadczenia mogę polecić Busem przez Świat – Australia za 8 dolarów. Książka, którą czyta się w dwa dni; bynajmniej nie dlatego, że jest krótka. Jest po prostu niesamowicie wciągająca, podobnie zresztą, jak dwie poprzednie książki z tej serii.

Mój absolutny hit, to książka, którą dostałam na tegoroczne urodziny. The Big Trip wydawnictwa Lonely Planet. Grubaśna księga, określona jako Your ultimate guide to gap years and overseas adventures. Ponad trzysta stron praktycznych rad na każdy temat, który należy przeanalizować przed dłuższą podróżą. Książka dzieli się na cztery części:

- Travel smarts, czyli wszelkie formalności: ubezpieczenia, wydatki, zdrowie i bezpieczeństwo, wizy i tak dalej
- Tailoring your trip, czyli z kim jechać, czym jechać, gdzie spać, gdzie pracować w drodze, wolontariaty
- Where to go, czyli opis wszystkich (SERIO) destynacji na świecie
- Directories, czyli lista przydatnych stron Internetowych.

Wiem, że może brzmi to z jednej strony średnio zachęcająco; tym bardziej, jeśli nie jest się fanem przewodnikowo pisanych lektur. Ale możecie mi wierzyć, że ta książka jest FANTASTYCZNA w pełnym tego słowa znaczeniu. Już nawet pomijając superpraktyczne rady na każdy temat - jest po prostu napisana lekkim i przyjemnym językiem, a autorzy zdecydowanie mieli poczucie humoru. W efekcie czytając ją śmieję się co chwilę w głos, a ludzie obserwujący mnie wtedy z boku muszą mieć równą bekę.

Moją kolejną propozycją jest przewodnik po miejscu, w które wiesz, że Twój znajomy/znajoma od dawna chce się wybrać. Mam wrażenie, że to nieco kontrowersyjna kwestia. Sama do niedawna byłam raczej przeciwniczką przewodników niż ich fanką. Nie lubię za bardzo planować wyjazdów; miałam wrażenie, że przewodniki ograniczają kreatywność. Jednak przed wyjazdem na Islandię przekonałam się do nich. Są super alternatywą, gdy wyjeżdżasz gdzieś na krótko, a chcesz zobaczyć jak najwięcej. No i czytanie przed wyjazdem przewodnika po danym miejscu czy kraju jest świetnym sposobem, żeby do tego wyjazdu pozytywnie się nastawić! (no i nie ukrywajmy, często chodzi o oglądanie ładnych zdjęć)



RĘCZNIK PODRÓŻNY

W poście o tym, jak się spakować, wspominałam już o fantastycznych ręcznikach z mikrofibry. Kupić je można na pewno w Decathlonie, choć być może gdzie indziej również. I może opcja dostania w prezencie ręcznika nie wydaje się wybitnie ciekawa, a one same w sobie nie są specjalnie piękne… ale ich funkcja praktyczna szybko zrównoważy estetyczne braki! Mojego używam od jakichś trzech lat (a śladów użytkowania praktycznie na nim nie ma!) i nie wyobrażam sobie już wyjazdów gdziekolwiek z normalnym, grubym i zajmującym pół plecaka ręcznikiem. Absolutnie warto zainwestować, a już na pewno sprezentować!


SCYZORYK

To rzecz, która przydaje się zawsze – nie ma co do tego wątpliwości. A już w ogóle świetnym wynalazkiem jest scyzoryk z krótką wersją łyżki i widelca, które można do niego przyczepić. Testowałam i mogę szczerze polecić (co prawda, łyżkę i widelec udało mi się pewnego razu zgubić, ale scyzoryk wciąż sprawuje się świetnie!). Z dobrym scyzorykiem ciężko jest gdziekolwiek zginąć.


KUBEK

Ale nie taki zwykły ze sklepu Wszystko za 4,50 zł. Kubek wyjazdowy – czyli najlepiej metalowy i poręczny. Jednak nie musi to być wcale zwykły garnuszkopodobny wyrób w kolorze blachy. Wybór jest naprawdę ogromny – ja mam na przykład błękitny w Muminki. Łatwo przyczepić go do troków od plecaka, na pewno nie zbije się przy upadku z wysokości, da się w nim zjeść obiad, jest wygodny i bardzo praktyczny.


NERKA

Są osoby które ich nie lubią, ale są też takie, które nie wyobrażają sobie podróży bez wygodnej nerki przypiętej w pasie. Pamiętam, że gdy kupowałam moją, chyba przez tydzień scrollowałam niekończące się oferty na stronach internetowych. Wybór jest OGROMNY. Wzory, kolory, kształty, rozmiary. Z jedną kieszenią, z kilkoma kieszeniami. W Internecie można kupić nerkę dostosowaną w stu procentach do potrzeb noszącego.


POWERBANK

Troszkę oklepana propozycja, ale jednak wciąż praktyczna. W podróży powerbank bywa zbawieniem; szczególnie, gdy przez kilka dni jest się z dala od cywilizacji, a wypadałoby wysłać rodzinie smsa z informacją, że wszystko w porządku. Wiem co mówię; zdarzało mi się przez kilka dni pod rząd podróżować z baterią naładowaną na 6%, gdzie jedyną opcją podratowania jej były złapane na stopa samochody; o ile oczywiście kierowca posiadał przełączkę do zapalniczki. Powerbank, nawet najmniejszy, potrafi uratować tyłek podczas wyjazdu.


MAPA DO KOLOROWANIA

W zeszłe Mikołajki dostałam suuuuuper prezent! Długą tubę, w której mieściły się dwie ogromne mapy – Europy i świata. Obie białe, czekające na pokolorowanie wedle fantazji (na szczęście dostałam też do nich zestaw farb). Daję słowo – do świąt Bożego Narodzenia niemal każdy wieczór spędzałam leżąc na podłodze z wystawionym językiem i malując mapy. Za każdym razem stan parkietui i moich rąk prosił później o wybaczenie, ale frajdy było co nie miara. Tak więc jeśli Twój podróżujący przyjaciel ma w sobie pierwiastek z artysty, ma osiem lat lub po prostu nie jest zbyt poważnym człowiekiem, taki prezent na pewno go ucieszy!
(z tego co mi wiadomo, w zeszłym roku mapy można było kupić w dwupaku w Saturnie)




Macie jakieś prezentowe propozycje od siebie? :)

niedziela, 18 września 2016

[76] Jak zostać 70-latkiem w jeden dzień

Są czasami takie okresy w życiu, kiedy czujesz się staro. Mimo że nie robisz nic szczególnie innego niż zwykle; mentalnie jesteś tą osobą, co zawsze, jednak coś ewidentnie jest nie tak. Nie wiem nadal za bardzo co, jednak  w ciągu ostatnich dni niemal do perfekcji opracowałam metodę ekspresowego starzenia się. A że lubię dzielić się doświadczeniem, poniżej zamieszczam listę rzeczy i czynności, które skutecznie pomogą Ci postarzeć się o kilkadziesiąt lat w jeden dzień.

  •          Obudź się o świcie. No dobra, to nie musi być taki prawdziwy świt, ale godzina 7 rano jest ostatecznością. Dobrze, jeśli pierwsze przebudzenie będzie miało miejsce chwilę wcześniej – musisz mieć pewność, że do tej 7 zdążysz poprzewracać się kilka razy z boku na bok i wypowiedzieć kilka niecenzuralnych słów pod adresem swojego mózgu, który budzi Cię tak wcześnie, mimo że masz jeszcze wakacje.
  •          Zjedz śniadanie siedząc pod kocem. Ogólnie już z samego rana zaszyj się pod kocem i szczękaj zębami, nawet jeśli za oknem jest 20 stopni (no czyli w sumie jest zimno, ale niektórzy twierdzą, że jak na wrzesień to całkiem ciepło).
  •          Wychodź spod koca tylko po to, żeby zrobić sobie nową porcję gorącej herbaty.
  •          Na dobry początek dnia możesz trochę poczytać, ale pamiętaj, że przyświeca Ci jeden cel – praca. Jesteś w końcu dorosły, a dorośli ludzie muszą. Bo gonią ich obowiązki. Dopij więc czwartą herbatę i zabierz się do pracy. Jednocześnie pamiętaj, żeby docenić, że jest zdalna i nie musisz ruszać się spod koca.
  •          Nie rób sobie przerw na przeglądanie stron tanich przewoźników. Nie szukaj biletów lotniczych. I tak nie masz na razie na nie pieniędzy. Przez przynajmniej najbliższe pół roku. Dorośli ludzie tak robią – zarabiają pieniądze, żeby wydać je na konkretny cel. Przestań się mazać i rób co masz do zrobienia.
  •          W międzyczasie posprzątaj dom, zrób obiad i zajmij się innymi rzeczami, które musisz.
  •          Co jakiś czas zdawaj sobie sprawę z tego, że z tej starości bolą Cię oczy i musisz co paręnaście minut robić sobie przerwy od siedzenia przed ekranem komputera.
  •          W końcu olej pracę i wróć do książki.
  •          Przerywaj co jakiś czas czytanie, żeby przypomnieć sobie o kolejnej rzeczy, którą musisz. Koniecznie ją zapisz, bo przecież pamięć już nie ta.
  •          O 22 dosięgnie Cię konsekwencja wczesnej pobudki. Gwarantuję. Oczy zaczną się kleić, a to jedno piwo wypite do kolacji skutecznie im pomoże.
  •          Połóż się spać. Zaśniesz od razu lub będziesz kręcić się w łóżku przez następną godzinę, nie mogąc wygodnie się ułożyć.
  •          Kiedy przez sen usłyszysz burzę, absolutnie jej nie ignoruj! Koniecznie się obudź. A kiedy zauważysz koło swojego łóżka przestraszonego psa, odsuń swoje dobro na bok i spędź kolejną godzinę na jego legowisku, głaskają i uspokajając słowami, że w domu jest bezpieczny. Ostatecznie prawdopodobnie i tak serdecznie Cię oleje, gdy tylko burza się skończy i będzie miał w nosie Twoją późniejszą bezsenność. Ale chociaż próbowałeś.
  •          Dla odmiany następnego dnia obudź się o 7 rano. Nie później.
  •          Po dłuższym przemyśleniu dojdź do wniosku, że właściwie takie dni też są okej. Co prawda chwilami szarpie Tobą delikatne poddenerowowanie i ogólne zniecierpliwienie, pomieszane z niezidentyfikowanym czekaniem na nie-do-końca-wiadomo-co, ale przecież jest dobrze. Masz siebie w tym wszystkim. A skoro potrafisz spędzać ze sobą czas, nawet czując się jak psychiczny dinozaur, to masz gwarancję, że szybko się sobą nie znudzisz. A już tym bardziej, gdy skończysz 70 lat.
graf. Marta Frej


piątek, 2 września 2016

[75] 20 powodów, dla których warto pokochać jesień


Nosowska napisała (i wyśpiewała) kiedyś, że jesień to czas kaloszy, peleryn, mgły i szpetnej aury. O ile twórczość Kasi bardzo lubię, tak zupełnie nie zgadzam się z tymi słowami. Nigdy nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego ta pora roku przez wielu traktowana jest jako przykra konieczność; coś między konkretnym, gorącym latem, a jeszcze konkretniejszą, mroźną zimą. Efekt uboczny, parę przejściowych miesięcy. Koniecznie należy kojarzyć je z deszczem, ciemnymi wieczorami i wszechobecną depresją. A przecież jesień ma tyle do zaoferowania!

Co prawda, słowa polska, złota jesień stają się już raczej znanym wszystkim frazesem i mało kto zastanawia się nad jego sensem. Tymczasem uważam, że naprawdę wiele w nim prawdy. Może nie udaje się co roku, jednak wciąż występuje u nas częściej niż w wielu innych europejskich (i nie tylko krajach). A wtedy grzechem jest nie skorzystać z jej dobrodziejstw!
Dlaczego w takim razie warto pokochać jesień?


1. Góry są najpiękniejsze jesienią

To chyba wystarczający powód sam w sobie i nie ma potrzeby, by udowadniać tę teorię. Choć każda pora roku w górach prezentuje się pięknie, to właśnie jesień jest moją ulubioną. Staram się wtedy jeździć w Bieszczady tak często, jak tylko się da; o ile jestem akurat w domu. Rude, łysiejące połoniny i bezkresne lasy oblane różnokolorowymi plamami – na taki widok nogi zmiękną największemu twardzielowi. Do tego zwykle temperatura jest wprost idealna na trekking – ani za gorąco, ani za zimno. Nic, tylko pakować plecak i ruszać na szlak!


2. Premiery muzyczne

Rzecz, którą co roku ekscytuję się najbardziej! W zeszłym sezonie moim zdecydowanym faworytem stała się płyta Smolik / Kev Fox, a zaraz po niej Bokka – Don’t kiss and tell oraz The Dumplings – Sea you later. Tymczasem już teraz – ponad półtora miesiąca przed premierą – przebieram niecierpliwie nogami na myśl o albumie Drony autorstwa Fisz Emade Tworzywo (płyta pojawi się 21 października). Za parę dni (9 września) wyjdzie z kolei nowa płyta Gaby Kulki, a miesiąc później (7 października) album Archive. I jak tu się nie cieszyć tak płodną muzycznie jesienią?


3. Palone liście pięknie pachną!

Nie wiem czy to już poziom głupi argument z dupy czy jeszcze nie, ale serio to lubię. Gdy czuję zapach palonych liści, wciągam go z całych sił i się narkotyzuję. Jest piękny!


4. Kasztany

Jednym z moich ukochanych rytuałów z dzieciństwa było chodzenie z rodzicami na długie spacery w poszukiwaniu kasztanów. Paradoksalnie, najwięcej było ich zawsze na cmentarzu – za czasów dinozaurów ktoś wymyślił, żeby wzdłuż cmentarnych alejek zasadzić kasztanowce, które lata później osiągnęły naprawdę gigantyczne rozmiary. Zawsze do domu wracałam z całymi siatami kasztanów i sprawiedliwie dzieliłam je między domowników – uwzględniając oczywiście koty, które przez następne dni bawiły się nimi niemal bez przerwy. Do czasu, aż wszystkie zgubiły pod meblami.
Do dzisiaj mi to zostało. Co roku wyciągając jesienną kurtkę, w kieszeniach znajduję kasztany z poprzedniej jesieni. I co roku zbieram nowe. Czy z tego się kiedykolwiek wyrasta?


5. Kasztanowe ludki

Nigdy nie byłam dobra w robieniu ich. Zwalałam tę czynność na tatę, a sobie zostawiałam zabawę. Najlepsze są oczywiście samochody z kasztanów i pudełek po zapałkach – koniecznie czerwonych, czerwone są najszybsze!


6. Kolory!

Wspominałam już, że chyba żadna pora roku nie jest tak intensywnie kolorowa jak jesień?


7. Grzańce

Nie ufam ludziom, którzy nie lubią grzanego alkoholu. Jesienią to moja ulubiona alternatywa; zaraz po herbacie z cytryną i kawie z mlekiem oczywiście. Grzane wino z goździkami i pomarańczą, piwo z sokiem malinowym lub z imbirem… A na przeziębienie i rozgrzanie koniecznie wódka z karmelem na ciepło. Niebo!


8. Wszystkich Świętych

To od zawsze jedno z moich ulubionych świąt. Szczególnie wieczór pierwszego listopada – uwielbiam przejść się wtedy na cmentarz, który jest już prawie pusty, za to jasny i ciepły. Przecież ten dzień nie jest powodem do smutku!


9. Dynie, wszędzie dynie!

Na samo wspomnienie kremowej zupy z dyni i imbiru mam ślinotok. Przekonałam się do dyni dopiero w zeszłym sezonie i szybko pożałowałam, że nie zrobiłam tego wcześniej. Dynia jest pyszna, dynia jest hiper-tania (parę dni temu kupiłam taką za 1 zł za kilogram, a przypuszczam, że im dalej w sezon, tym będzie taniej), dynia jest wydajna, najadająca i jeszcze można z niej zrobić ciasto. Absolutne 10/10.


10. Orzechy

Laskowe! Albo świeże włoskie, prosto z drzewa, które trzeba godzinami obierać z gorzkiej skórki, która boleśnie wchodzi pod paznokcie, które ciężko potem doczyścić… Ale jest warto. Orzechy są ekstra.


11. Jabłka

To nie tak, że ja tylko o jedzeniu. No ale o pysznych jabłkach malinówkach muszę wspomnieć. Świeżych i chrupiących, równie wyśmienitych po zapieczeniu z cynamonem i kostką czekolady. Albo w cieście francuskim. Albo w szarlotce. Albo w każdej innej postaci.


12. Powroty do domu

Załóżmy, że jesień nie jest wcale złota. Tym razem przypomina raczej wietrzną chlapę, wyginającą parasole w drugą stronę, psującą fryzury i przemaczającą buty. Czy w takiej sytuacji jest coś przyjemniejszego niż… powrót do domu? Ja zawsze błogosławię moment, w którym mogę zdjąć wszystkie przemoczone ubrania, zrobić sobie pyszną herbatę i zaszyć się pod kocem w celu rozgrzania. Hej, nie doświadczysz tego latem!


13. Pierwsze przymrozki

Za dzieciaka, codziennie przed szkołą, pierwszą rzeczą, którą robiłam jesiennym porankiem był spacer do łazienki. Z jej okna miałam dobry widok na ogród sąsiada, a tylko po trawie właśnie tam potrafiłam rozpoznać, czy w nocy był przymrozek czy nie. Istnieje prawdopodobieństwo, że nie do końca ogarniałam wtedy ideę tego zjawiska, jednak lubiłam patrzeć na oszroniony trawnik i drzewa. Wyglądają wtedy naprawdę ładnie!


14. Spadające gwiazdy

Większość osób (w tym do niedawna ja) kojarzy to zjawisko z sierpniem – właśnie wtedy występuje największe nasilenie Perseidów. Ale nie jedyne! Jak się okazuje, gwiazdy całkiem intensywnie spadają również… w listopadzie.
Pamiętam jak kilka lat temu, właśnie w listopadzie, wracałam do domu z imprezy. Mój stan był delikatnie wskazujący, wobec czego nie próbuję nawet logicznie tłumaczyć sobie, dlaczego postanowiłam stanąć przed samym domem z głową zadartą do góry. Bujałam się tak przez parę minut patrząc w górę i marznąc w stopy, kiedy nagle niebo przeszyła duża i strasznie wolno spadająca gwiazda. Pierwsza moja myśl brzmiała: Idź spać, chyba jesteś troszkę pijana. Ale następnego dnia poszperałam w Internecie i faktycznie – Perseidy odwiedzają nas ponownie jesienią. Bądźcie czujni!


15. Liście, liście i jeszcze więcej liści

Jeśli miałabym przyznać się, kiedy ostatnio rzuciłam się w stertę liści w parku, powiedziałabym, że było to jakiś rok temu. Dokładnie ostatniej jesieni. Nie była to tak pyszna zabawa jak w dzieciństwie (wtedy najpierw usypywało się w ogrodzie specjalną górę liści, a podczas krakowskich spacerów niestety nie noszę przy sobie grabi), jednak bawiłam się świetnie. A jeszcze lepszy humor miałam, gdy okazało się, że udało mi się nie trafić podczas tego tarzania po ziemi w żadną psią kupę. Zdecydowanie polecam!


16. Duże swetry

Pewnie, można je nosić obojętnie kiedy. Ale jesienią jest najprzyjemniej! Mój dotychczasowy faworyt został podstępem ukradziony tacie – gruby, z golfem, sięgał mi do kolan. Chodziłam w nim po domu niemal non stop, do czasu, aż psica zbyt mocno wczuła się z zabawę ze mną i powygryzała dziury w losowych miejscach.


17. Koce

Ten czas już się zaczął. Choć jesień – przynajmniej u mnie – jeszcze na dobre się nie rozkręciła, jak na moje standardy, jest zwyczajnie zimno. Pierwsza rzecz, którą robię po wstaniu z łóżka to obwinięcie się szczelnie kocem. Przy obiedzie dla odmiany siedzę w kocu, nie wspomnę już o czytaniu książek. Koc to bez dwóch zdań jeden z lepszych wynalazków ludzkości.


18. Wyprzedaże linii lotniczych

Fesjbukowa tablica pęka ostatnio od informacji o lotniczych promocjach! Loty za grosze do Hiszpanii, Norwegii, Wielkiej Brytanii… I za trochę większe grosze (ale wciąż bardzo tanio!) do Tajlandii czy Australii. Przewoźnicy widocznie mają jakieś fantastyczne plany co do kierunków lotów na przyszły rok. Nic tylko korzystać!


19. Czas, żeby zwolnić

Jeśli już serio nie przemawia do ciebie stanie przy garach, żeby zrobić zupę z dyni, skakanie w liście jak młoda gazela ani picie gorącego alkoholu, to chociaż pozwól sobie zwolnić. Jesień idealnie się do tego nadaje, a słuchanie ulubionej muzyki i czytanie ulubionych książek w towarzystwie świętego spokoju też bywa konstruktywne. 


20. Jesień sprzyja zakochaniu!

Jak powszechnie wiadomo (lub niepowszechnie, bo wymyśliłam ten fakt dopiero niedawno), jesienna aura idealnie uzupełnia się z miłymi uczuciami. Nosowska co prawda twierdzi, że wyziębia nam serca wiatr, ale kto by jej wierzył. Z takimi kolorami za oknem i takimi zapachami w kuchni?


No to jak: zakochasz się (w) tej jesieni? :)



* W bonusie dorzucam mój bezzębny i jakże szczęśliwy uśmiech, dokładnie z dnia 6. (słownie: szóstych) urodzin, czyli… dosyć dawno temu. W liściach oczywiście!
**A to dziecię bez twarzy obok to siostra moja rodzona (zapraszam i polecam, jej twórczość jest super!), ale dlaczego nie ma twarzy, to już nie wiem.

***Pozostałe zdjęcia nie są zupełnie moje, bo nie umiem robić takich ładnych. Pochodzą z Internetu, który umie.

wtorek, 30 sierpnia 2016

[74] Polombians, souvlaki i wielka woda - wolontariat w Megalopolis


Megalopolis – niewielka, bo zaledwie kilkutysięczna miejscowość, położona w centrum Peloponezu, w sercu malowniczej Arkadii. Zagubiona w dolinie, z każdej strony otoczona górami. Miejsce, w którym każdy każdego zna, a okrążenie miasta piechotą zajmuje nie więcej niż półtorej godziny.
Gdzieś w pobliżu centrum znajduje się ogromny dom, nazywany pieszczotliwie przez właściciela willą. Parter jest niski, ma coś sutereny – jest chłodno i raczej ciemno. Osiem pokoi, duża kuchnia, dwie łazienki. Całość do dyspozycji couchsurferów i workawayersów. Piętro zamieszkałe przez rodzinę właściciela.
Docieramy tam w środku nocy, której przychodzi nam spać we trójkę na dwuosobowym łóżku. W poprzek. Budzę się o świcie, bo nogi, które przez całą noc zwisały nad ziemią, proszą o litość i rozprostowanie. Korzystając z chwili spokoju, idę na zwiady. Wychodząc z willi tylnymi drzwiami, zamieram w zachwycie.
Wszędzie zieleń. Pod drzewami, tuż przy drzwiach, stoi ogromny stół z chyba tuzinem krzeseł; każde z kompletnie innej parafii. Prostopadle do stołu biegnie alejka obrośnięta u góry winoroślą. Ogród jest ogromny i dziki, zdecydowanie dawno nie koszony. Pierwsza rzecz, którą robię, to powieszenie przy stole hamaka.


Już tego wieczoru okaże się, że stół jest najważniejszym miejscem w domu. Tam jemy wspólnie wszystkie posiłki przez kolejne dwa tygodnie, tam gramy w gry, plotkujemy, dyskutujemy o życiu, uczymy się nawzajem swoich języków, śpiewamy. Tam spędzamy praktycznie cały czas wolny. Całe szczęście, że krzeseł jest dużo, chociaż często ich brakuje – mam wrażenie, że z każdym dniem jest nas, wolontariuszy, coraz więcej.
Na początku jakieś dziesięć osób. Ktoś wyjeżdża, ktoś przyjeżdża. Robi się trzynaście. Z Alexem i Dimitrą – piętnaście. Do tego Kanelo – nasz pies oraz jego najlepsza przyjaciółka Lisa – psica sąsiadów - którzy non stop plączą się pod nogami i domagają pieszczot. W krzaku, z którego jest świetny widok na stół, pomieszkuje kot-przybłęda. Młody, rudy, niesamowicie chudy i płochliwy. Szybko diagnozujemy złamaną kiedyś tylną łapkę, która musiała krzywo się zrosnąć – jest nienaturalnie wygięta, przez co kot kuleje. Boi się ludzi, ale jednocześnie wie o jakiej porze spodziewać się obiadu. Dokarmiamy go codziennie, z czasem przestaje na nas warczeć i nie ucieka. Okazuje się kotką; nazywamy ją Penelope.
Lisa 


Kanelo

Pracy jest dużo. Alex nie do końca wie, czego chce. Owszem, ma wizję, jednak jest ona nieco oderwana od rzeczywistości. Ostatecznie dzielimy się na drużyny – część pracuje w hotelu przy remoncie pokoi oraz na recepcji, część w domu. A jest tam co robić. Trzeba doprowadzić do porządku ogród oraz graciarnię i kuchnię w naszej suterenie, odnowić łazienkę, pomalować meble ogrodowe… Nikt się nie nudzi, nie ma na to czasu.
Polombian team podczas remontu pokoju

Szybko przyjmujemy system zmian w kuchni. Jedna lub dwie osoby robią obiad dla wszystkich, ktoś inny po nich zmywa. Kolejni ochotnicy przygotowują kolację dla całej ekipy, pozostali myją naczynia. Zawsze bez słowa; nikt nie musi o to nikogo prosić, ot, naturalna kolej rzeczy. A posiłki są codziennie inne, kolorowe i międzynarodowe. Pyszne!

W wolnym czasie zdarza nam się włóczyć. W pobliżu znajduje się najstarszy antyczny teatr w Grecji – niestety mocno nas rozczarowuje, bo… jest w remoncie. Kupa kamieni zasłonięta rusztowaniami. Na szczęście w pobliżu udaje nam się skręcić w las i zgubić, dzięki czemu trafiamy nad rzekę z malowniczymi widokami.


spektakl (po grecku) w plenerze, wystawiany
w miejscu antycznego teatru 



Megalopolis jest urocze. Lubię obserwować życie przy głównym placu; ludzi przysiadających na kawę w mikroskopijnych kawiarenkach, dzieci jeżdżące jak szalone na rowerze, kolorowe stragany z owocami. Brak pośpiechu, za to dużo czasu na rozmowę.

Mamy dwa samochody, więc czasami udaje nam się zapakować do nich w pełnym składzie i odwiedzić jakieś ładne miejsce. Takie jak wodospady. Jest ich w Arkadii mnóstwo! Tamtejsze drogi przypominają mi te bieszczadzkie – wąskie, strome i kręte. Czuję się trochę jak w domu.
Do wodospadów trzeba się nieco powspinać. Krótki szlak z dużymi kamieniami – wygodnymi do wchodzenia. A na miejscu błękitna, czysta i zimna woda. Zbawienie w tym trzydziestosiedmiostopniowym upale.







zachód słońca nad Arkadią - widowisko warte milionów!

Po dniu chodzenia po skałach nikomu nie chce się gotować. Jedziemy do zaprzyjaźnionej knajpy po souvlaki. Ilość hurtowa, jest w końcu piętnaście wygłodniałych gąb do wykarmienia. Właściciel śmieje się z nas, gdy po raz kolejny przy składaniu zamówienia mówimy, że to na rachunek Alexa.
a po powrocie do domu... niespodzianka!

W ostatni weekend pobytu w Megalopolis postanawiamy wybrać się pięcioosobową grupą na camping. Trzy Polki i kolumbijski duet – drużyna zwana Polombians. Do tej pory wszystkie prace wykonujemy razem – gotujemy, malujemy pokoje, naprawiamy meble. Wszystko przy akompaniamencie południowoamerykańskiej muzyki. Jesteśmy zgrani, każda robota idzie nam dwa razy szybciej niż pozostałym. Do tego świetnie się dogadujemy.

Alex zawozi nas do Kalamaty. Nie taki był pierwotny plan, jednak szybko przekonujemy się, że nie pożałujemy tej decyzji. Plaża nie jest ani duża, ani tłoczna, jednak decydujemy się przejść na jej drugi koniec i znaleźć całkowicie ustronne miejsce na rozbicie obozu. Marzy nam się wieczorne ognisko z widokiem na morze. Znajdujemy klif. Rozwieszamy hamak, rozbijamy namiot, otwieramy Ouzo i kupioną dzień wcześniej paczkę kart Uno. Wieczór zapowiada się idealnie; nawet mimo faktu, że parę minut po zapuszczeniu korzeni na klifie okazuje się, że rozbiliśmy się na plaży nudystów – stąd niewielki ruch. Gdy się ściemnia, z pobliskiego baru zamawiamy pizzę. A możecie mi wierzyć, że nie ma na świecie nic lepszego niż pizza zjedzona z przyjaciółmi pod gołym, pełnym gwiazd niebem, nad brzegiem morza w upalny, letni i beztroski wieczór. Do tego popijana Ouzo.
plaża w Kalamacie 







Gdy kilka kolejek w Uno i kilka drinków później ognisko dogasa, bierzemy koc i szukamy najciemniejszego zakątka plaży. Kładziemy się i w ciszy oglądamy spadające gwiazdy. Spać – Nathalia z Ivanem do namiotu, dziewczyny na plaży, a ja w hamaku – idziemy z planem wstania na wschód słońca, jednak ranek jest siny od mgły. Nic nie widać. Wstajemy o dziewiątej.

Droga powrotna autostopem do Megalopolis nie jest najprostsza. Dzielimy się na trzy drużyny: Ivan jedzie sam, Iga z Justyną, a ja z Nathalią. Chociaż spędzamy na autostradzie kilka godzin, nie ma tego złego. Poznajemy bardzo sympatycznych ludzi i... zaprzyjaźniamy się z panem pracującym w punkcie poboru opłat. Do tego stopnia, że zostawia nam swój numer telefonu – tak na wszelki wypadek, gdybyśmy gdzieś utknęły.

Ostatnie dwa dni są smutne. Na zmianę lepimy pierogi na ostatnią wspólną kolację, snujemy się po domu, szukamy dodatkowej pracy, żeby nie myśleć o tym, że lada moment wyjeżdżamy. Wtedy jeszcze nie wiemy, że wszelkie próby heroizmu nic nam nie dadzą – i tak ostatniego ranka będziemy płakać jak bobry, choć obiecałyśmy przecież, że wrócimy do Megalopolis wiosną – na ślub siostry Alexa.

Dimi powie tylko: Hej, nie płaczmy już! Nie żegnamy się przecież – po prostu do zobaczenia później, jak zawsze!
międzynarodowe dzieło alkoholowe  
Selfie z Rihanną! 




Wspominałam już, że NIENAWIDZĘ się pakować?