czwartek, 21 lipca 2016

[72] Ty też możesz zostać Drwalem!

Ciężko mi pojąć jak wiele pecha trzeba mieć/jak wybitną sierotą być, żeby rozchorować się w środku lipca. Niestety pogoda podczas Najpiękniejszego Festiwalu Świata nie była tego roku łaskawa, co zaowocowało koniecznością zmiany planów, żeby z Kostrzyna pojechać prosto w Bieszczady, zaszyć się tam na parę dni w namiocie. Beztroską włóczęgę zastąpiło spuchnięte gardło, tona smarków, tchawica odmawiająca współpracy, a na dokładkę przeziębiony pęcherz. Nic specjalnie miłego.

Niemniej, zwykle w takich sytuacjach dwa dni smęcenia się po domu z kocem na głowie i rolką papieru toaletowego w kieszeni to dla mnie maksimum. Po tym czasie robię się irytującym kartoflem, który chciałby robić wszystko, nie zważając na to, że choroba wciąż siedzi na brzuchu i z uporem dociska do ziemi. Na nieszczęście moich domowników, ten dzień przypadł dokładnie na dzisiaj. Jednak jako, że już za cztery dni znów wyjeżdżam, postanowiłam spożytkować jakoś sensownie nadmiar chorobowej energii. Padło na szafę. Spędziłam calutkie popołudnie rozciągnięta na podłodze i przykryta toną ubrań. Nucąc (to mocny eufemizm, bo zasmarkane gardło pozwala mi na wydobycie jedynie dźwięków przypominających mruczenie mojego psa) sobie Manu Chao zabrałam się za sprzątanie – tym razem bezwzględne. Bez sentymentów, bez a może to mi się jeszcze przyda, bez odkładania niepotrzebnych ciuchów do szafy na kolejne miesiące. Wszystkie rzeczy, w których nie chodziłam przez ostatni rok, miały okazję spotkać się na wspólnym stosie, który planuję w mądry sposób porozdawać/sprzedać/oddać biednym/użyć jako szmatki do ścierania kurzu. Zostały mi trzy niskie, niewielkie, plastikowe koszyki ubrań, których faktycznie używam. Poczułam się lepiej, bo z zasady nie lubię mieć dużo rzeczy – przeważnie naddatek prędzej czy później dopada selekcja naturalna w postaci zaginięć; często bezpowrotnych.

Ale właściwie zupełnie nie o tym chciałam pisać. Dążę do faktu, że wśród ubrań, które kategorycznie zostają w mojej szafie, znalazło się jedno, które być może, z racji na swój wiek, nie do końca powinno.

Gdy szłam do gimnazjum (czyli bardzo dawno temu), dostałam od mamy koszulę. Nie pamiętam, czy wcześniej koszula należała do niej czy skąd właściwie wzięła się u nas w domu. W każdym razie znienawidziłam ją od pierwszego wejrzenia. Za duża, w badziewną, kolorową kratę; bardziej pasowała mi do wielkiego, spoconego drwala niż do kogokolwiek innego, a już na pewno nie pasowała do mnie. Schowałam ją na dno szafy. Znalazłam przy okazji porządków, jakieś półtora roku później i… zakochałam się od pierwszego wejrzenia. Zaczęłam nosić ją coraz częściej, zabierać na wyjazdy – czy to w góry, czy na szkolne wycieczki. Dzisiaj mama przyniosła mi ją do pokoju mówiąc: masz, wyprałam ci po Woodstocku.

Pomyślałam: kurde faja! Czy ja naprawdę popylam w tej koszuli niemal non stop już co najmniej od siedmiu lat?! Wychodziłoby na to, że zarówno znajomi z gimnazjum, jak i z liceum, a potem ze studiów kojarzą mnie z drwalską koszulą. Przejrzałam stare zdjęcia – wszystko by się zgadzało…

Z wrażenia zakręciła mi się łezka w oku. Koszula Drwala, ta ohydna, pstrokata, rażąca w oczy, do dzisiaj jest częścią garderoby, w której czuję się bezapelacyjnie najlepiej. Przeżyła ze mną cztery Woodstocki, odwiedziła większość górskich szlaków w Polsce, zjeździła pół Europy. Czasami chroniła od wiatru, ale bywała również parasolem, poduszką, ręcznikiem, krótką linką, kocem, a gdy trzeba było, to i ścierką. Wykończenia rękawów doszywałam jej już chyba z pięć razy; guziki gubiła wielokrotnie. Widziała mnie szczęśliwą, zmarzniętą, upijającą się tanim winem, zna wszystkich moich przyjaciół. Gotowała ze mną kolację dla hostów gdzieś na końcu świata, taplała się w błocie i pozowała do zdjęć. To koszula survivalowa. Nie do zdarcia i nie do zastąpienia, nie boi się potu, brudu i upodlenia. Od zawsze pierwsza rzecz, którą pakuję do plecaka na każdy wyjazd. Jestem pewna, że poleciłby ją sam Bear Grylls.
Tak było. Chyba 2010 rok; czasy młodości i głupości.



Tak też było, ale za tę sytuację i niewyjściową mordkę odrobinę mi wstyd.




Jestem pewna, że to dzięki koszuli makaron z łososiem smakował naszemu norweskiemu hostowi!


Chyba dlatego to nieszczęsne sprzątanie zajęło mi całe popołudnie. Taką mam teorię, bo syf jak był, tak jest; przybyło tylko zasmarkanych chusteczek w najbliższym otoczeniu. Morał z tego jeden – nie próbujcie porządkować sobie życia podczas choroby. 

Człowiek się wtedy robi tak sentymentalny, że i nad zużytą chusteczką ma ochotę trochę pokontemplować.